Na weselu dochodzi do morderstwa. Kto spośród zaproszonych gości miał motyw? Dlaczego nikt nie przyznaje się do znajomości ze zmarłym? Czy dojdzie do skandalu?
Do akcji wkracza znana z dwóch poprzednich części cyklu wdowa po aptekarzu ze Skały, Karolina Morawiecka. To miejscowa panna Marple, której pomagają zakonnica, pies oraz znajomość literatury i sztuki kulinarnej.
Czy wdowie po aptekarzu uda się rozwikłać kolejną kryminalną zagadkę? Pytania się mnożą, weselna muzyka gra, a bohaterka rozpoczyna walkę z czasem. I z mordercą.
Karolina Morawiecka (autorka) zaprasza na kolejną czytelniczą ucztę z Karoliną Morawiecką (bohaterką)! Do lektury powieści Zabójstwo na cztery ręce zachęca też Wydawnictwo Lira. Dziś w naszym serwisie znajdziecie premierowe fragmenty książki:
Rozdział pierwszy
o tym, że zemsta — niczym nóżki w galarecie — najlepiej smakuje na zimno, a przedślubna gorączka atakuje wszystkich bez wyjątku
Szamotała się w rozpaczliwym milczeniu. Zbyt dobrze zdawała sobie sprawę z konsekwencji, żeby bodaj spróbować wydać z siebie głos. Choć z każdą chwilą coraz bardziej brakowało jej tlenu; chociaż niemal słyszała trzask pękających żeber — nie odezwała się.
Gruby materiał na jej twarzy pozbawiał ją nie tylko powietrza, ale i światła. W nieprzeniknionej ciemności słyszała jedynie coraz głośniejsze bicie swojego serca i pulsującą w żyłach krew. Czuła, że koniec jest blisko. Przed oczami przeleciało jej całe życie. Powoli oddawała się tym obrazom i zapadała w przeszłość. Lecz kiedy wyobraziła sobie tryumfalny uśmiech dawnej sąsiadki i odwiecznej rywalki, Ady Raźny, poczuła, że to się nie może tak skończyć. Nie teraz. Nie tu! Ostatnim desperackim ruchem raz jeszcze pociągnęła duszący ją materiał i… zdarzył się cud! Poczuła na twarzy delikatny prąd powietrza, zobaczyła światło. Rozpaczliwie łapała oddech, choć opinający jej piersi węzeł niewiele zelżał.
— Przepraszam, czy wszystko w porządku? — usłyszała. — Jak rozmiarek? Pasuje? Bo wie pani, większych po prostu nie szyją… Sprawdziłam.
Atak paniki powoli mijał. Karolina Morawiecka przełknęła ślinę, by złagodzić suchość w gardle.
— Tak, dziękuję, kochaniutka — odpowiedziała, a jej głos, osłabiony wyczerpującą walką, bez problemu przedostał się przez welurową kotarę. — Wszystko w porządku. Proszę sobie nie zawracać głowy, złociuchna. Rozmiarek jest idealny… Wezmę tę sukienkę.
Kiedy pięć minut później stanęła przy kasie, nikt nie mógłby nawet domyślić się dramatu, który tak niedawno rozgrywał się w przymierzalni sklepu odzieżowego New York w podkrakowskiej Skale. Owszem, Karolina Morawiecka wciąż była nieco zaróżowiona na twarzy, ale intensywny kolor jej mahoniowo–buraczanych loczków był o wiele, wiele mocniejszy. Zresztą wzrok ekspedientki, pani Kasi, nawet nie zawędrował we wspomniane rejony, gdyż zatrzymał się na korpusie walecznej wdowy po aptekarzu. I ani na milimetr się nie przesunął. Bo też, trzeba przyznać, widok był co najmniej… imponujący.
Napięta do granic satynowa tkanina podkreślała każdą hodowaną przez lata i z wielkim pietyzmem fałdkę, każdy wałeczek i wałek. Ale choć obfitość brzucha pani Karoliny stanowić by mogła żywy dowód na działanie ruchów izostatycznych i epejrogenicznych; na wypiętrzanie i wydźwiganie fragmentów powierzchni (tym razem jednak powierzchni ludzkiego ciała, nie Ziemi), to przecież wzrok przykuwał przede wszystkim epicki biust. A w zasadzie wydrukowane na błękitnej satynie żółte irysy, rozpięte teraz na kształt monstrualnych tworów.
Świadoma efektu, jaki najwyraźniej wywarła, Morawiecka uśmiechnęła się tryumfalnie.
— Och, wie pani, kochaneńka — rzuciła lekko w stronę sprzedawczyni — tak się w niej dobrze czuję, że postanowiłam już tej sukieneczki nie ściągać…
Pani Kasia, pracująca z klientami nie od dzisiaj, zachowała absolutnie profesjonalny wyraz twarzy. Nie wzdrygnęła się, nie zachichotała, a jej brew, wyraźnie zaznaczona kruczoczarną henną, nawet nie drgnęła. Uśmiechnęła się łagodnie do stojącej przed nią starszej pani o wzroście odwrotnie proporcjonalnym do tuszy i powiedziała głosem niezdradzającym żadnych większych emocji:
— Oczywiście, pani Karolinko. Zresztą klientki często tak robią, a pani wygląda w tej kreacji bardzo… twarzowo. — A gdy komplement wybrzmiał, oznajmiła głosem twardym jak skała: — Po rabaciku to będzie dwieście złotych.
Choć dół sukienki wymuszał na niej raczej małe kroczki zamiast tradycyjnego dziarskiego chodu, a szerokość rękawów niepokojąco tamowała przepływ krwi w żyłach, powodując bolesne mrowienie obu rąk, Karolina Morawiecka postanowiła nie zapinać płaszczyka. Krótki spacer z rynku na parking przy placu Konstytucji 3 Maja, nawet w tak chłodny październikowy dzień jak dzisiaj, nie powinien zagrozić jej doskonałemu zdrowiu, był natomiast znakomitą okazją, by pochwalić się nową kreacją.
Ukradkowe spojrzenia rzucane w jej stronę przez mijających ją przechodniów były, i owszem, nader przyjemne, jednak pani Karolina liczyła na więcej. I doczekała się, kiedy na Nullo, już niemal przy parkingu, na którym stało jej białe tico, pojawiła się znajoma postać. Ada Raźny, pracownica urzędu pocztowego w Skale, na widok nadchodzącej wdowy po aptekarzu aż przystanęła.
Jakże niezwykła bywa ludzka pamięć! Jakże żywe potrafi przechowywać wspomnienia! Drobiazgowe obrazy, odtwarzane przez Marcela zanurzającego magdalenkę w herbacie w poszukiwaniu straconego czasu, nikły jednak przy zdolności obu pań! Niczym była przy niej pamiętliwość Funesa (choć przecież, w odróżnieniu od Borgesowskiego bohatera, żadna z nich nie spadła z konia!)! Obie rywalki pamiętały bowiem w sposób niezachwiany i niezmącony każdą zniewagę, najmniejszą urazę czy przytyk skierowany kiedykolwiek w ich stronę przez tę drugą. I chociaż żadna, o ironio losu!, nie pamiętała, kiedy i jak się ta wojna zaczęła, to przecież i pani Karolina, i pani Ada nosiły w sercu niezliczoną ilość zadr. I pielęgnowały je z pełnym oddaniem. Niczym najcenniejszy zaczyn na chleb, dokarmiały je regularnie odkurzanymi wspomnieniami. Każde krzywe spojrzenie, każde złe słowo nosiły w sercu i z matczyną niemal troską pozwalały im rosnąć. A kiedy już osiągały spore rozmiary; kiedy lśniły wypolerowane wspomnieniami, doznane krzywdy nabierały kształtów ostrych niczym brzytwa.
Od czasu pamiętnego konkursu na najlepsze ciasto napięte (niczym satynowa tkanina na biuście pani Karoliny) stosunki między obiema paniami były, delikatnie rzecz ujmując, jeszcze trudniejsze. I choć minął już niemal rok od chwili, kiedy jury w składzie: pani Małgorzata, siostra Tomasza, ksiądz Szymon oraz pomysłodawczyni Karolina Morawiecka wskazało czekoladowe ciasto pani Raźny jako najlepsze, jednak zwyciężczyni wciąż pamiętała bolesne słowa, którymi wdowa po aptekarzu ją upokorzyła. I przez ponad trzysta nocy obmyślała zemstę za tamte, niby od niechcenia rzucone słowa. Za zniewagę sugerującą, że ona, Ada Raźny, wygrała tylko dlatego, że Morawiecka wspaniałomyślnie postanowiła w konkursie nie brać udziału! Że zdecydowała się na członkostwo w jury tylko po to, aby dać jej, Adzie Raźny, możliwość zwycięstwa!
Teraz pracownica urzędu pocztowego poczuła, że za chwilę nastąpi wiekopomny moment odkupienia win. Że pokona Morawiecką i odpłaci jej za wszystkie złośliwości.
— Och, dzień dobry, Karolinko kochana! — zaćwierkotała, kiedy owiał ją słodki duszący zapach bzowych perfum. — Jak dobrze cię widzieć. Co tam, moja droga, słychać na tej twojej… wsi?
— Adeczko droga — wdowa po aptekarzu nie dała się sprowokować — wspaniale cię zobaczyć. W ogóle się nie zmieniłaś!
Teraz, zgodnie ze wszystkimi zasadami, dawna sąsiadka powinna przystąpić do zapewnień, że i Karolina Morawiecka nie zmieniła się nic a nic. Że wygląda wspaniale, a życie na wsi najwyraźniej jej służy. Że choć przed sześcioma laty wyprowadziła się ze Skały do Wielmoży, to przecież wciąż jest kobietą światową, a jej wytworna kreacja tylko to potwierdza. I w końcu — jak należałoby przypuszczać — powinno paść stwierdzenie, że nikogo nie może to dziwić, skoro chodzi o wybitną detektywkę, której sława obiegła już całą okolicę i, kto wie?, może dotarła nawet do samego Krakowa.
Tymczasem, choć pani Karolina przyjęła wytworną pozę, w jakiej tak lubiła przyjmować komplementy (prawa nóżka wdzięcznie wygięta do tyłu, przywodząca na myśl dystyngowane dygnięcie; ręce złożone na biuście i lekko pochylona w dół głowa, sugerująca skromność i pokorę) — żadne z oczekiwanych słów nie padło.
Ponieważ sukienka piła ją niemiłosiernie, a mrowienie niebezpiecznie przybrało na sile, pani Karolina postanowiła naprowadzić koleżankę na właściwe słowa, by jak najszybciej móc się pożegnać. W końcu nie każdy jest równie spostrzegawczy co ona, nie każdy cieszy się instynktem godnym Herkulesa Poirota! Nieco zdrętwiałymi rękami rozsunęła więc mocniej poły płaszcza.
Ada Raźny przyglądała się wdowie po aptekarzu z niebezpiecznym uśmiechem. A kiedy ta spojrzała na nią uważnie (jednocześnie prostując nogę, gdyż nierównomiernie rozłożony niemal stukilogramowy ciężar nieco nadwyrężał jej kręgosłup), odezwała się słodko:
— Czyżby nowa sukienka, Karolinko?
— Och! — rozpromieniła się Morawiecka. — Ależ skąd!
I aby, broń Panie Boże!, nie skłamać, dodała enigmatycznie:
— Tę sukienczynę kupiłam już jakiś czas temu. Choć właśnie się wybieram na zakupy. Wkrótce wesele Rafałka Batorego i sama rozumiesz… — zawiesiła głos niepewna, czy państwo Batorowie nie zaprosili przypadkiem i pracownicy urzędu pocztowego.
Ada Raźny, która pomimo wielkich nadziei i krótkich, acz żarliwych modlitw zaproszenia na wesele nie dostała, mimowolnie się skrzywiła.
— No tak, to już niebawem, więc najwyższy czas pomyśleć o stosownej garderobie. Na twoim miejscu jak najszybciej szukałabym jakiejś kreacji.
Coś ewidentnie poszło nie tak. Sztuka dyplomacji, w której (w co gorąco wierzyła) Karolina Morawiecka już lata temu osiągnęła wirtuozerię, nakazywała rozmówczyni zastosowanie przynajmniej jednej pochwały. Uraczenia komplementem, który jednoznacznie potwierdziłby nie tylko wysoką kulturę osobistą, nie tylko ogładę, ale przede wszystkim przyjacielskie nastawienie i dobre serce. Tymczasem Ada Raźny na piękno sukienki, ba!, na urodę pani Karoliny odzianej w subtelnie błyszczącą satynę w żaden sposób nie zareagowała.
Zirytowana wdowa po aptekarzu postanowiła ją więc ponownie naprowadzić na właściwy trop.
— Piękną masz tę apaszkę, Adeczko — powiedziała z naciskiem na pierwsze słowo.
Tak musiał uśmiechać się szeryf Will Kane przed pojedynkiem w samo południe! I choć twarz pani Raźny nieco tylko przypominała Gary’ego Coopera (w przeciwieństwie bowiem do słynnego aktora pod nosem pracownicy poczty wyraźny był czarniawy wąsik, a i linii nosa daleko było do doskonałości hollywoodzkiego amanta), to jednak na moment upodobniła się do niego. Godzina zemsty wybiła!
— Och — rzuciła lekko, taksując rywalkę od stóp do głów — jaka piękna… pogoda!
Krew zabuzowała w żyłach Morawieckiej (i kto wie, czy to nie uratowało jej kończyn górnych przed amputacją), a krwistoczerwone plamy natychmiast pojawiły się na twarzy i krótkiej szyi wdowy po aptekarzu. Lecz choć w oczach rozmówczyni Ada Raźny bez trudu dostrzegła chęć mordu i całkiem niechrześcijańskie pragnienie zemsty, w głosie pani Karoliny tych emocji usłyszeć się nie dało.
— Mam nadzieję, Adeczko — mówiła Morawiecka jak gdyby nigdy nic — że i za te dwa tygodnie dalej będziemy mieli piękną polską jesień. W końcu wesele mojego drogiego przyjaciela i pomocnika, kochanego pana Rafałka, i mojej złociutkiej Alinki odbędzie się w dworku w Ojcowie. Żal byłby wielki, gdybyśmy nie mogli pobawić się również w ogrodzie. Bo jak wiesz, kochana — słowa, choć ociekały słodyczą niczym miód z liofilizowanymi płatkami róży, niosły w sobie zdradziecką moc i celność — na zabawę obiecał wpaść na moment i sam burmistrz… A teraz już muszę iść, moja droga! Rzeczywiście, do tak ważnego wydarzenia, w którym, jak zauważyłaś, będą brać udział NAJWAŻNIEJSZE osoby ze Skały i okolicy, trzeba się odpowiednio przygotować. Zwłaszcza że ja o wszystko muszę zadbać sama. W końcu — wreszcie wyciągnęła z rękawa nieco już sfatygowanego asa, którym od paru lat przebijała wszelkie krewne i znajome, nieopatrznie stające z nią w szranki o koronę — kto wdowie pomoże? No ale o krzyżu wdowieństwa, moja droga — rzuciła głosem osoby boleśnie doświadczonej przez los, która jednak z pokorą znosi wszelkie ciosy i na nic skarżyć się nie zamierza — na szczęście nic nie wiesz, to i wyobrazić sobie tego nie możesz. Do widzenia! — I nie czekając na odpowiedź, pani Karolina z godnością królowej domowej martyrologii ruszyła w stronę parkingu.
Zirytowana w stopniu najwyższym wsiadła do swego tico i z sykiem wypuściła powietrze. Żeby tak się wyzłośliwiać! Żeby tak zaatakować mnie, Bogu ducha winną wdowę! Za którą nikt się nie wstawi, której nikt nie obroni!
Trzask pękających szwów przywrócił ją do rzeczywistości. Nici łączące satynę nie wytrzymały i oto brzuch pani Karoliny nagle został oswobodzony z niewoli sukienki. Jednak zamiast spodziewanego wybuchu złości Morawiecka poczuła… ulgę. Wreszcie odetchnęła pełną piersią i niemal od razu wbiła trójkę. Kiedy z Targowej skręcała w prawo w Słomnicką, czuła już tylko zadowolenie. Co tam sukienka, rzecz nabyta! Sukienkę może sobie kupić! Najważniejsze, że Ada Raźny nie dostała zaproszenia na ślub! A ona, wdowa po aptekarzu ze Skały, Jane Marple z Wielmoży, Herkules Poirot w spódnicy — i owszem!
W naszym serwisie możecie już przeczytać kolejny fragment książki Zabójstwo na cztery ręce. Powieść Karoliny Morawieckiej kupicie w popularnych księgarniach internetowych: