Lata dziewięćdziesiąte. Para dzieciaków wyjeżdża do Stanów, żeby zarobić trochę pieniędzy. Może to będzie prawdziwy amerykański sen? Najpierw jest szczęście, miłość, wielka podróż, muzyka. Dwoje ludzi, którzy odnaleźli się przez przypadek i prawdziwe zakochanie, już na zawsze. Ameryka sprzyja miłości, nawet jeśli trudno o kasę, a skóra na dłoniach pęka od pracy. A jednak między bohaterami coś się wydarza. Pojawia się rysa. Narratorka wraca do Polski, a Drobny zostaje za oceanem. To rozstanie ma być tylko na chwilę, ale pewnego listopadowego dnia przychodzi wiadomość, po której czas zmienia się na bezpowrotnie zimowy. I jakoś będzie trzeba z tym żyć. Tylko czy to jest w ogóle możliwe? Po dwudziestu dwóch latach bohaterka wraca na West Farragut, by odnaleźć ślady Drobnego, które przecież mogą być wszędzie.
Do przeczytania powieści Agnieszki Jelonek West Farragut Avenue zaprasza Wydawnictwo Cyranka. To historia trochę jak z filmu, a trochę jak z prywatnego pamiętnika – balansująca między prawdą a fikcją, między dziś a kiedyś, ale też między miłością a bólem – pisał Patryk Obarski w naszej redakcyjnej recenzji tej książki.
– Pamięć jest nie tylko subiektywna i wybiórcza, ale też zmienna. To w sumie zrozumiałe, bo skoro zmieniam się ja i moje postrzeganie rzeczywistości, zmienia się też odbiór mojej przeszłości, a więc w trakcie życia zmieniają się wspomnienia. Mam wrażenie, że nie byłam tego jednak świadoma przed napisaniem tej książki.
- Wywiad z Agnieszką Jelonek
W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment książki West Farragut Avenue. Dziś czas na kolejną odsłonę tej historii:
Wyspa Alcatraz wystawała z oceanu jak wielka kupa. Bilety na prom całkiem rozmiękały w moich wilgotnych dłoniach, lwy morskie polegiwały na platformach. Pomyślałam, że lwy i turyści są gatunkami niezwykle homogenicznymi. Poszczególne osobniki różnią się między sobą jedynie rozmiarem. Turyści żyją w stadach i migrują z miejsca zamieszkania do różnych miejsc kultu. Pielgrzymują głównie latem, karmią się specjalnym pożywieniem, które przechowują w torbach. Jako gatunek nie są zagrożeni wymarciem, chyba że całą rodzinę ludzką szlag trafi. Większość osobników z tego regionu ma zaczerwienioną skórę na nosie i uszach oraz opuchliznę brzuszną.
Jayray, Steve i Drobny przechyleni przez barierkę patrzyli na ocean, jakby od samego patrzenia na wodę można się było trochę schłodzić. Obraz mostu, wiadomo którego, cały falował, kiedy przyglądałam się mu pod słońce. W końcu weszliśmy na podkład, prom oderwał się od nadbrzeża i ruszył w stronę wyspy. Miłosiernie chłodził nas wiatr, gapiłam się na wodę w milczeniu, oni żartowali, śmiali się, ja udawałam, że nie słucham, że tylko płynę, ale tak naprawdę słuchałam, tuliłam się do ich słów i ich śmiechu, a wyspa wolno, konsekwentnie rosła i rosła. Kiedy można już było zobaczyć więzienne budynki i wieżę strażniczą, na pokładzie promu pojawili się klawisze. Ci Amerykanie są pierdolnięci, zawsze w cenie biletu jest jakieś show, nawet jeśli o to nie poprosisz. Mogliby sprzedawać bilety ulgowe na eventy bez show, co za ulga, nikt na ciebie nie wyskoczy z krzykiem. Strażnicy kazali wszystkim pasażerom ustawić się w kolejce, jeden klawisz stał tuż obok mnie, walił pałką w poręcz i krzyczał, że zostanę tu do końca życia. Może i niektórym turystom trzeba działać na wyobraźnię, drąc na nich mordę, ale ja na pewno do nich nie należę. I tak za mocno się we wszystko wczuwam, panie guard, i łatwo mnie przestraszyć.
Wystarczyło wtedy jednak, żebym złapała Drobnego za łokieć albo chwyciła palcami kant jego koszuli, a już zalewała mnie fala totalnego spokoju. Mój silny, wysoki chłopak był taki silny i taki wysoki. Przy nim mogłam przyglądać się światu, pozostając bezpieczna, jakbym wciąż była dzieckiem trzymanym na rękach przez ojca, wierzącym, że wystarczy obejmować go za szyję, żeby żadne zło nie miało do mnie dostępu.
W Alcatraz, więzieniu o zaostrzonym rygorze, odsiadywano wieloletnie kary, z dożywociem włącznie. Dożywocie jako wisienka na torcie. Izolatka? Zapraszamy, zapraszamy, można wejść, pokręcić się w kółko, poczuć klimat. Z okien jadalni widać wybrzeże, nie jest daleko, proszę sobie wyobrazić, jak to było, kiedy wiatr przynosił odgłosy kolejnych sylwestrów i czwartych lipców. Raz ktoś przemycił do celi łyżeczkę i wykopał nią tunel, zajęło mu to kilka lat, widocznie był zmotywowany. Kiedy już czołgał się w stronę wolności, łyżeczka mu wypadła i zrobiła dzyń, dzyń, uderzając o metalowe kraty i prycze. Strażnicy się obudzili, złapali inżyniera, a nawet gdyby nie złapali, to między wyspą a lądem rozlano zimny i pełen rekinów ocean i szanse na dopłynięcie do brzegu były raczej małe. Pomyślałam, że mogłabym tu zostać z Drobnym i odsiedzieć z nim dożywocie, ale nie powiedziałam tego głośno. Na spacerniaku przytuliłam tylko policzek do jego obojczyka, a palce dłoni zacisnęłam wokół jego nadgarstków, jak kajdanki.
Gdyby Drobny, kręcąc się wieczorem po hostelu, nie odkrył drzwi prowadzących na dach, zostalibyśmy w swoim pokoju albo w barze na dole i zadowolili cienkim piwem. Ale Drobny znalazł te drzwi i to było coś, czego się nie ignoruje. Nie mieliśmy nic do palenia, a więc zadzwoniliśmy do Jayraya, czy nie mają trochę do podziału. Nie mieli, ale Steven podał nazwę ulicy, gdzie kupili wcześniej, szkoda tylko, że Jayray wszystko wyjarał (z tyłu słychać było, jak Jayray protestuje, że przecież nie sam). Ulica nazywała się Haight Street, brzmiało jak high street, co wydawało nam się zabawne. Nagle okazało się, że Drobny chce iść sam, chociaż od początku podróży się nie rozdzielaliśmy. Od tygodni żyliśmy jednym życiem, zawsze obok siebie, najwyżej na długość ramienia, szczepieni palcami w dzień i spleceni nogami w nocy. Możliwe, że mieliśmy jednakowe tętno. I teraz Drobny chciał iść sam aż na Haight Street, gdziekolwiek się znajdowała. Zauważyłam, że wcale nie był z tego powodu nieszczęśliwy.
Poszedł, a ja przycupnęłam na parapecie w pokoju i patrzyłam na ulicę. Na dole, naprzeciwko hostelu Green Tortoise był klub i cały czas coś się działo przed jego wejściem: podjeżdżały taksówki, z których wysuwały się stopy w szpilkach, a za nimi długie, niekończące się nogi i minispódnice. Albo skórzane spodnie i jedwabne koszule. Dłonie, które zajmowały się trzymaniem albo odpalaniem papierosów. Podjechała nawet limuzyna z dziurą w dachu, z której wystawały ocekinowane osoby w stanie nienaturalnego pobudzenia. Ktoś się śmiał, ktoś trzasnął drzwiami, upadła gdzieś butelka, rozbiła się, ktoś krzyknął, nie zrozumiałam co, nie skupiłam się. Przeszło mi przez myśl, że bez Drobnego już nic mnie nie interesowało.
Po dwóch godzinach zdrętwiało mi całe ciało. Nie ustaliliśmy, jak długo może go nie być. Nie mieliśmy planu, co robić, jeśli się nie pojawi. Przepraszam pana, panie oficerze, mój chłopak poszedł do takiej jednej dzielnicy, wie pan. Powiedział, że wróci, obiecał w zasadzie, w języku polskim, czyli nie rzucał słów na wiatr. Wysoki taki, szczupły, piękne ma ręce i twarz, nie do zignorowania, rozumie pan?
Wrócił po trzech godzinach. Przyniósł foliowy woreczek. Szanse, że ktoś go oszukał, że zaraz zapalimy pietruszkę nasączoną mydłem Palmolive, wynosiły mniej więcej pół na pół. Wyszliśmy na dach. Położyliśmy się na kocu, blisko krawędzi. Od nieba oddzielał nas czerwony neon hostelu i jest to jeden z tych odcinków mojego życia, który mógłby mi się wyświetlić w sytuacji agonalnej. Niektórzy chcą, żeby im śpiewać Rotę, recytować Kamienie na szaniec, a ja bym chciała leżeć upalona na dachu hostelu w San Francisco i żeby Drobny tam był, i żeby był dziewięćdziesiąty siódmy albo ósmy, żebyśmy patrzyliśmy w dół, tam, gdzie zaparkował cadillac i wysiadły z niego dwie dziewczyny piękne jak lalki. I żeby Drobny zaczął podkładać głos pod ich rozmowę. I żeby Transamerica Pyramid, najwyższy biurowiec downtown, wyglądał, jakby szykował się do startu. Żebyśmy pisali na głos kartki do znajomych. Dlaczego nigdy się nie bałam przy Drobnym, chociaż ciągle robiliśmy coś niemądrego? Dlaczego dopiero sto lat później, kiedy zaczęłam robić rzeczy poważne, jak wychodzenie za mąż, zachodzenie w ciążę i praca na etacie, zaczęłam się naprawdę bać? Zeszliśmy z dachu na dół dopiero, kiedy musieliśmy zjeść coś słodkiego. Na korytarzu stał automat ze słodyczami. Mój ulubiony baton nazywał się 3 Musketeers, Trzej Muszkieterowie. Drobny musiał kopnąć kilka razy w maszynę, zanim wypadł.
Tagi: fragment,