Zachwycali i szokowali, wzruszali i bawili. Wielkie gwiazdy kabaretu i kina czasów dwudziestolecia międzywojennego. Ich losy w czasach II wojny światowej opisuje Iwona Kienzler w publikacji Wojenne losy przedwojennych gwiazd. Jednym z bohaterów książki jest Adolf Dymsza, którego historię prezentujemy Wam w kolejnych odcinkach. Dziś czas na trzecią, ostatnią już jej odsłonę. Czy Dodek rzeczywiście kolaborował z Niemcami?
Wszyscy zarejestrowani artyści, a więc nie tylko aktorzy, ale i literaci, fotografowie oraz dziennikarze, którzy zdaniem okupanta także parali się sztuką, otrzymywali w Wydziale Propagandy Dystryktu Warszawskiego tzw. Erlaubniskarte – zezwolenie na pracę. Posiadanie tego dokumentu pozwalało na pracę w jawnych teatrzykach, jednakże zdaniem władz Państwa Podziemnego Erlaubniskarte była swego rodzaju „piętnem hańby” i niemal wszyscy jej posiadacze zasługiwali na potępienie. Otrzymanie tego dokumentu traktowane było zatem jako przejaw co najmniej ugodowej postawy wobec okupanta, a często wręcz uznawane za dowód kolaboracji.
Wróciwszy do domu, Dodek, podobnie jak większość aktorskiej braci, pracował jako kelner. Ale zarobki w gastronomii nie pozwalały mu na utrzymanie rodziny, tym bardziej że jego dzieci miały poważne problemy ze zdrowiem. Najstarsza córka zmarła zaraz po urodzeniu, następna, Zosia, imienniczka matki, chowała się dość dobrze, w przeciwieństwie do młodszych od niej bliźniaków, chłopca i dziewczynki, którzy w niemowlęctwie zarazili się od niani grypą. Stan bliźniąt był na tyle poważny, że zostały zabrane do szpitala, a Dymsza regularnie jeździł do nich, nierzadko w przerwach spektaklu, w kostiumie i pełnej charakteryzacji, by oddawać krew. Niestety, mimo wysiłków zrozpaczonego ojca i lekarzy, dzieci zmarły. Nic dziwnego, że potem drżał o zdrowie pozostałych czterech córek.
Trzeba przyznać, że mimo wielu romansów zawsze potulnie wracał na łono rodziny, w czym niemały udział miała parasolka pani Zofii, a swoje córki bardzo kochał i doskonale sprawdzał się w roli ojca. W środowisku wiedziano, że Dymsza, mając do wyboru suto zakrapianą imprezę z kolegami z teatru i wieczór w towarzystwie żony i dzieci, wybierze to ostatnie. Jako zapalony fotograf robił swoim córkom wiele zdjęć, uczył je jeździć na rowerze i na łyżwach, a nawet… szył buciki. Ponieważ zarabiał przed wojną bardzo dobrze, jego rodzina żyła w dobrobycie, stać go więc było na uwielbiane samochody, wyjazdy na wakacje oraz nianie opiekujące się dziećmi, kiedy ich rodzice chcieli mieć czas dla siebie. Jednak owa beztroska skończyła się wraz z wybuchem wojny, kiedy na Dodka spadł obowiązek utrzymania nie tylko swojej rodziny, ale także teściów, w tym cierpiącej na załamanie psychiczne teściowej, która wkrótce popełniła samobójstwo. Na domiar złego nie mógł liczyć, że Zofia w jakikolwiek sposób wspomoże go finansowo w utrzymaniu domu, ponieważ zmagała się z ciężką depresją, na którą zapadła po samobójczej śmierci matki. W 1944 roku rodzina Dymszów powiększyła się o kolejną córkę – Anitę.
W 1940 roku Dymsza złamał obowiązujący w środowisku nakaz i zdecydował się występować w jawnych teatrach. Kierowały nim tylko i wyłącznie względy finansowe i strach o córki. Wciąż prześladowało go wspomnienie zmarłych przed wojną trojga dzieci i dojmująca świadomość, że w razie choroby którejś z dziewczynek nie będzie miał środków, by zapewnić jej odpowiednią opiekę medyczną, o drogich lekach nie wspominając. Wszak aktor w Teatrze Komedia zarabiał aż 250 złotych dziennie, co dawało 7 tysięcy miesięcznie, a reżyser Roman Niewiarowicz otrzymywał pensję w wysokości 50 tysięcy złotych miesięcznie. Pracując w kawiarni jako kelner, żaden artysta nie był w stanie tyle zarobić, a aktorzy występujący na scenie w lokalach gastronomicznych, np. U Aktorek, mogli liczyć na honorarium rzędu 500–700 zł. A przecież Dymsza przed wojną miał status gwiazdy, w legalnym teatrze mógł więc otrzymać dużą gażę, bo jego nazwisko na afiszu przyciągało tłumy.
Popularnego Dodka w latach 1940–1944 można więc było zobaczyć kolejno w teatrach: Komedia, Niebieski Motyl, Nowości, Maski, Jar oraz Miniatura. Aktor robił to, co umiał najlepiej – rozśmieszał ludzi, a śmiech w ciężkiej okupacyjnej rzeczywistości był towarem na wagę złota. Uczciwie trzeba przyznać, że nigdy nie wystąpił w żadnej sztuce o zabarwieniu antysemickim ani antypolskim, skutecznie też wykręcał się od udziału w antypolskich filmach propagandowych. Odmówił nawet Igo Symowi, który, spotkawszy Dodka „przypadkiem” w kawiarni kina Palladium, usiłował namówić go do udziału w farsie Papa coś nabroił. Jednocześnie przyrzekł kolaborującemu z okupantem znajomemu: „Ale obiecuję ci, Igo, że jak się ta cała farsa w Stadttheater skończy, to ja z ochotą zagram w Polskim Teatrze” . Mało tego, poważył się nawet otwarcie żartować z okupanta, a nawet z samego Führera. „Ja jestem Adolf – mówił w trakcie jednego z występów po klęsce Niemców pod Stalingradem. – Noszę najmodniejszą marynarkę z klapami! Z jednej strony klapa i z drugiej strony klapa!”. Innym razem, wyciągając rękę w charakterystycznym pozdrowieniu Heil Hitler!, opowiadał o tym, jak wysoko skacze jego pies. Trzeba przyznać, że aktor wykazał się wówczas niemałą odwagą, przecież za te niewinne żarty mógł zapłacić straszną cenę.
Warto dodać, że dyrektor Teatru Komedia, wspomniany Roman Niewiarowicz, sprawujący funkcję głównego reżysera tego przybytku, był jednocześnie szefem jednej z komórek kontrwywiadu ZWZ-AK. To właśnie za jego sprawą wspomniany teatr był nie tylko bodaj najambitniejszą sceną koncesjonowanych teatrów, ale przede wszystkim zakonspirowaną siedzibą Związku Walki Zbrojnej, a potem Armii Krajowej. Niestety, w 1943 roku Niemcy wpadli na trop prowadzonej przez niego działalności konspiracyjnej i Niewiarowicz został osadzony na Pawiaku, otrzymał nawet wyrok śmierci, który ostatecznie został zmieniony na pobyt w obozie koncentracyjnym w Gross-Rosen.
Dymsza, poza przemycaniem w trakcie swoich występów antyniemieckich aluzji ku uciesze obecnych na widowni Polaków, także w inny sposób walczył z okupantem, przyczynił się bowiem do uwolnienia kilku rodaków z Pawiaka. I to nie uciekając się do wręczania łapówek, wystarczyły jego talent i sympatia, którą wzbudzał. Osobiście odwiedzał oficerów niemieckich w ich siedzibie i prosząc o uwolnienie przyjaciół, z reguły dawał popis swojej gry aktorskiej. Rozbawieni funkcjonariusze zgadzali się spełnić każdą prośbę dowcipnego aktora. Dzięki zabiegom Dymszy z rąk gestapo udało się uwolnić nie tylko Mirę Zimińską, ale także Czesława Skoniecznego oraz Marię Chmurkowską, a nawet, co już było nie lada wyczynem, Józefa Porębskiego, oskarżanego o żydowskie pochodzenie. Oczywiście akcje te ze zrozumiałych względów owiane były tajemnicą, ale wizyt komika w ponurym gmachu KdS Warschau nie udało się jednak utrzymać w sekrecie, dlatego niemal cała Warszawa huczała od plotek o Dymszy wygłupiającym się ku uciesze gestapowców.
Aktor zdawał sobie z tego sprawę, ale uważał, że życie jego przyjaciół jest warte takiej niesławy. Ponoć, kiedy wrócił z wizyty na Szucha w sprawie uwolnienia Skoniecznego, był zrozpaczony. „Jestem skończony – wyznał ze łzami w oczach swojemu koledze z teatru. – Jak ja się tam wygłupiałem! Dowcipkowałem, tańczyłem! Dla nich! Dla gestapowców! Wracającego z trzeciego piętra widziało mnie moc osób, widziało, jak odprowadzają mnie umundurowani gestapowcy, przeważnie Ślązacy, roześmiani, żartujący ze mną. Co pomyślą o mnie ludzie, przecież mnie tyle osób zna”.
Ale to nie wszystkie zasługi popularnego Dodka, który pamiętał też o swoich kolegach uwięzionych w getcie, organizując dla nich paczki żywnościowe, które przenosiła na drugą stronę muru aktorka Zofia Grabińska. Nie bacząc na to, że za pomoc Żydom groziła śmierć nie tylko jemu, ale i całej rodzinie, włącznie z dziećmi, udzielił w swoim domu w Otwocku schronienia Mieczysławowi L. Kittayowi. Panowie znali się ze wspólnych występów na estradzie, kolega Dodka był iluzjonistą i prestidigitatorem. Z zeznań złożonych po wojnie przez ocalałego Kittaya wynika, że z gościnności Dymszy korzystał dość długo, bo sześć miesięcy, traktowany przez gospodarza domu i jego najbliższych jak członek rodziny.
Ale warszawiacy tych faktów z życia popularnego aktora nie znali. Widzieli za to, jak na środku ulicy został wyściskany przez Niemca, dyrektora koncernu filmowego UFA, który znał Dodka i jego dokonania jeszcze sprzed wojny, a poza tym bardzo go lubił i cenił. Tak samo na widok Dymszy zareagował niegdysiejszy mistrz świata w boksie Max Schmeling, czy pewien niemiecki żołnierz, który zagadał do niego po śląsku: „Dodek! Pierona! Dodek! Jak się mosz!”, a następnie objął go serdecznie i, nie zważając na protesty artysty, serdecznie ucałował w policzki. Później cała Warszawa plotkowała, że komik publicznie obściskuje się z Niemcami, a Dodkowi przypięto łatkę kolaboranta. Mało tego, jeden ze znanych działaczy Polskiego Państwa Podziemnego, Delegat Rządu na Kraj Stefan Korboński z uporem godnym lepszej sprawy opowiadał, jakoby Dymszę łączyły jakieś podejrzane stosunki z władzami okupacyjnymi, a w jego mieszkaniu często odbywały się suto zakrapiane libacje z udziałem niemieckich oficerów, w czym nie było nawet krzty prawdy.
Faktem natomiast jest, że popularny komik chętnie korzystał z pomocy pewnego Niemca, który miał wobec niego dług wdzięczności jeszcze sprzed wybuchu wojny. Mowa o Jakubie Millerze, kierowniku hotelu Polonia, który, chcąc się odwdzięczyć aktorowi za niegdysiejszą przysługę, dostarczał mu pełnowartościową żywność, kiedy dwie córki Dymszy poważnie zachorowały, a jednym z warunków ich powrotu do zdrowia było przejście na wysokokaloryczną dietę.
Dziś wiadomo, że Dymsza nigdy nie splamił się kolaboracją, wręcz przeciwnie, współpracował z podziemiem, a nawet kolportował gazetki konspiracyjne. A mimo to niemal cała Warszawa, a za sprawą Korbońskiego także rząd w Londynie, uznali go za kolaboranta i sprzedawczyka, naiwnego błazna pijącego wódkę z niemieckimi oficerami.
O jego związkach z podziemiem może świadczyć to, że uniknął kary za złamanie zakazu gry w jawnych teatrach. Co prawda śmiercią karano wyłącznie zdrajców, ludzi przymuszających Polaków do gry w antypolskich produkcjach oraz donosicieli, ale ci, którzy łamali wspomniany zakaz, nie mogli liczyć na wyrozumiałość. Karą za występy w koncesjonowanych teatrzykach były chłosta bądź ogolenie głowy. Bohdan Korzeniewski w udzielonym po latach wywiadzie opowiadał, jak wyglądało wykonanie takiego wyroku: „Dobrze to pamiętam. Byłem przebrany za odźwiernego i stałem w drzwiach, gdy przyszli wykonawcy wyroku. Sala była pełna. Kiedy Grodnicki witał publiczność, chłopcy wyjęli broń. Kazano Grodnickiemu stanąć na baczność i odczytano sentencję. Fryzjer Oddziału Karnego przejechał mu maszynką po głowie na krzyż. Potem wlepiono Grodnickiemu dwadzieścia kijów. Wyciągnięto zza sceny Zdzitowieckiego, który krzyknął: panowie, szanujcie moje siwe włosy – i zaczął szlochać. Tego tylko ogolono” – relacjonował dziennikarce przeprowadzającej z nim wywiad.
Dymszy na szczęście nie wychłostano ani nie ogolono mu głowy, ale i tak za występy w koncesjonowanych teatrzykach przyszło mu słono zapłacić, jednak dopiero po wojnie. W 1945 roku ZASP wydał mu zakaz występowania na scenie do 1946 roku, a w przypadku scen warszawskich aż do 1951 roku, dlatego aktor na pięć lat zakotwiczył w Łodzi, z powodzeniem występując w tamtejszych teatrach. W 1948 roku powrócił także na plan filmowy, dając popis swojego talentu w roli imitatora dźwięków Alfreda Ziółko, pracownika Polskiego Radia, w pierwszej powojennej komedii Skarb, a w 1953 roku widzowie mogli go oglądać na wielkim ekranie aż w ośmiu różnych rolach w filmie Sprawa do załatwienia. Potem był niereformowalnym mężem kobiety marzącej o niezależności finansowej w filmie Irena do domu! oraz niezapomnianym Maniusiem Kitajcem w ekranizacji powieści Wiecha Cafe „Pod Minogą”, w 1959 roku Dymsza zagrał wręcz wymarzoną dla siebie rolę Nikodema Dyzmy w ekranizacji powieści Dołęgi-Mostowicza. Co ciekawe, Ludwik Starski scenariusz do tego filmu w reżyserii Jana Rybkowskiego napisał specjalnie dla Dodka. Ostatnią wielką kreacją filmową bohatera naszej opowieści była rola Dodka w Panu Dodku z 1970 roku, na którego planie po raz pierwszy i zarazem ostatni spotkał się ze swoją najmłodszą córką, Anitą, która jako jedyna z jego dzieci poszła w ślady ojca i została aktorką.
Kiedy zgodnie z decyzją ZASP-u Dymsza mógł wreszcie wrócić na sceny stołeczne, związał się z teatrem Syrena, w którym występował aż do emerytury. Niestety, po odejściu z zawodu nie czekała go pogodna starość: aktor miał poważne problemy ze słuchem, zgodnie z relacją najbliższych zapewne chorował na alzheimera i dlatego wymagał stałej opieki, której nie mogła mu zapewnić chorująca na kręgosłup żona ani zapracowane córki. Ostatecznie schorowany aktor trafił do domu opieki w Górze Kalwarii, gdzie zmarł 21 stycznia 1975 roku.
Zarzut kolaboracji, niesłusznie postawiony Dodkowi w czasach okupacji, ciążył na nim nawet po śmierci: kiedy dwadzieścia dziewięć lat po jego zgonie powstał pomysł, by jego imieniem nazwać jedną z warszawskich ulic, nie zgodzili się na to ówcześni radni. Jeden z nich, udzielając wyjaśnień mediom, powiedział, że Dymsza nie zasługuje na takie wyróżnienie, bo był kolaborantem.
Książkę Iwony Kienzler Wojenne losy przedwojennych gwiazd możecie kupić w popularnych księgarniach internetowych: