Byli największymi gwiazdami swoich czasów. Celebrytami dwudziestolecia. Stworzyli niezapomniane kreacje sceniczne i filmowe. Część spośród nich z pewnością zrobiłaby wielką karierę światową, gdyby nie wojna. II wojna światowa diametralnie zmieniła życie Eugeniusza Bodo, Hanki Ordonówny, Iny Benity czy Mieczysławy Ćwiklińskiej. Pisze o tym Iwona Kienzler w publikacji Wojenne losy przedwojennych gwiazd, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Bellona. W najbliższych dniach wraz z autorką przyjrzymy się karierze i losom Adolfa Dymszy, którego oskarżono o kolaborację z Niemcami. Jaka była prawda o artyście?
Gdyby ktokolwiek wpadł na pomysł, by zorganizować plebiscyt na najlepszego polskiego komika wszech czasów, Adolf Dymsza powinien go wygrać w cuglach. Był to rzeczywiście niebywale utalentowany aktor, obdarzony wrodzoną vis comica, czyli zdolnością pobudzania innych do śmiechu – wystarczyły jedna mina, jeden nieznaczny gest, a nawet charakterystyczny ruch brwi, a publiczność w teatrze lub w kinie pokładała się ze śmiechu. Jego scenicznemu urokowi nie oparł się nawet znany z ciętego pióra Antoni Słonimski, który pisał o nim: „Jest genialny, bo nie jest podobny do nikogo […] jest młody, silny, muzykalny, ma potężny głos i wspaniałe mięśnie”, dodając, że temu aktorowi trzeba pozwolić na „zupełne szaleństwo”.
I Dymsza rzeczywiście szalał, nie tylko na scenie, ale również w filmie, a ponieważ był, jak zauważył Słonimski, nie tylko fantastycznie umięśniony, ale także bardzo sprawny fizycznie, swoje role ubarwiał najrozmaitszymi akrobacjami, traktując owe popisy jako stały element gry aktorskiej. Publiczność z miejsca go pokochała, a znawcy oraz historycy kina, nawet ci, którzy znają go wyłącznie z ról uwiecznionych na taśmie filmowej, zgodnie przyznają, że gdyby dane mu było urodzić się pod inną szerokością geograficzną, jego nazwisko byłoby dziś wymieniane obok takich tuzów komedii filmowych jak: Charlie Chaplin, Buster Keaton, Oliver Hardy i Stan Laurel (filmowy duet Flip i Flap) czy wreszcie Louis de Funès. Nasz rodzimy Dodek, jak ochrzcili go widzowie, w niczym im bowiem nie ustępował. Niestety, w biografii tego niewątpliwie sympatycznego aktora nie brakuje także dwuznacznego epizodu związanego z jego występami na scenach koncesjonowanych teatrów. Niektórzy koledzy, obserwując jego zachowanie, stawiali mu nawet zarzut kolaboracji. Jak się przekonamy, zupełnie niesłusznie.
Bohater naszej opowieści naprawdę nazywał się Adolf Bagiński i urodził się 7 kwietnia 1900 roku w rodzinie robotniczej – jego ojciec pracował jako kolejarz. Trzeźwo patrzący na życie rodzice wybrali dla młodego Adolfa spokojny i dobrze płatny zawód: młodzieniec, po skończeniu Szkoły Handlowej Wawelberga, pracował w kancelarii rejenta, ale coś ciągnęło go na scenę. Jako osiemnastolatek został członkiem półamatorskiego Teatru im. Staszica, a aktorstwo tak mu się spodobało, że nawet opuścił Warszawę, by zatrudnić się w prowincjonalnym Teatrze Miejskim w Grodnie. Z czasem dołączył do pracowników teatrzyku Miraż, gdzie wprawdzie pełnił funkcję inspicjenta, ale od czasu do czasu kierownictwo teatru pozwalało mu na występy, choć były to niewielkie rólki. Wówczas też przyjął swój sceniczny pseudonim – Dymsza, który naprędce wymyśliła jego siostra.
Chociaż początkowo nic nie wróżyło wielkiej kariery, jaka stała się udziałem młodego adepta sceny, Adolf wiązał swoją zawodową przyszłość z teatrem. Ponieważ jednak żaden z dyrektorów stołecznych teatrzyków nie chciał dać mu szansy, przyszły komik imał się różnych zajęć: był wodzirejem, nauczycielem tańców towarzyskich i nawet przetańczył 48 godzin w maratonie tanecznym zorganizowanym w siedzibie cyrku na Ordynackiej. W końcu los się do niego uśmiechnął i znalazł zatrudnienie w jednym z najsłynniejszych kabaretów przedwojennej Warszawy – teatrzyku Qui Pro Quo, gdzie zagrał rolę w szmoncesowej sztuce Konrada Toma Hotel Wantz. Ale występ był tak nieudany, że jego nazwisko zniknęło z afisza już po drugim spektaklu, a na scenie zastąpił go inny, zdaniem dyrekcji placówki znacznie bardziej utalentowany aktor.
Lecz Dymsza zdążył już połknąć teatralnego bakcyla i za nic nie chciał zrezygnować z marzeń o aktorstwie. Substytutem sceny z prawdziwego zdarzenia stała się więc dla niego niewielka scenka w cukierni Zakopiańska przy Ogrodzie Saskim, gdzie zabawiał tamtejszą klientelę. Pewnego dnia, zupełnie przypadkiem, do cukierni zaszedł Jerzy Boczkowski, dyrektor Qui Pro Quo, który, przyglądając się występom Dymszy, uznał, że stanowczo za wcześnie skreślił tego młodego aktora i postanowił dać mu jeszcze jedną szansę, ponownie zatrudniając go w prowadzonym przez siebie teatrzyku. A Dymsza odwdzięczył mu się z nawiązką, w krótkim czasie stając się, obok Ordonki, Pogorzelskiej i Zimińskiej, jedną z czołowych gwiazd tego kabaretu. Zaprzyjaźnił się też z Julianem Tuwimem, autorem tekstów wygłaszanych bądź śpiewanych na scenie Qui Pro Quo, który specjalnie dla niego pisał skecze. To właśnie poeta wymyślił charakterystyczną postać dziwaka Teofila Winegreta, posiadacza bujnej czarnej brody oraz krzaczastych brwi, który ze śmiertelnie poważną miną wygłaszał groteskowe monologi. W efekcie Dymsza związał się z Qui Pro Quo na dobre i na złe i występował na scenie kabaretu do końca jego istnienia, a więc do 1931 roku.
Po latach twierdził, że to właśnie prowadzony przez Boczkowskiego kabaret był dla niego najlepszą szkołą aktorską: „Poznałem rzemiosło, nauczyłem się szacunku dla sztuki, sceny i starszych kolegów. A przede wszystkim dyscypliny i punktualności”. Na scenie teatrzyku poznał także swoją miłość, przyszłą żonę i matkę jego dzieci – Zofię Olechnowiczównę. Dziewczyna pracowała w Qui Pro Quo jako tancerka, członkini zespołu baletowego Tacjanny Wysockiej, który zadebiutował na scenie w 1928 roku w rewii Bernard, nie bój się mamy. Zauroczony wdzięcznymi i młodymi baletnicami Julian Tuwim nazwał tę grupę Tacjan-girls i odtąd zespół właśnie pod taką nazwą pojawiał się na scenie kabaretu. Dziewczęta występowały na scenie nie tylko jako typowy zespół rewiowy (wówczas takie grupy nazywano „zespołami girlsowymi”), ale także jako grupa baletowa z prawdziwego zdarzenia, tańcząca do muzyki poważnej, począwszy od Haendla, a na Szymanowskim skończywszy. Nic w tym dziwnego, bo kierująca zespołem Wysocka nie tylko należała do najwybitniejszych ówczesnych choreografów, ale była też reformatorką polskiej sztuki tanecznej. Nie bała się nowości ani muzycznych eksperymentów. W 1930 roku w Qui Pro Quo pokazała scenę taneczną zatytułowaną Majcher, będącą utanecznionym fragmentem Opery za trzy grosze Bertolda Brechta, której polska premiera odbyła się zaledwie dwa lata wcześniej.
Ambitna szefowa zespołu, Tacjanna Wysocka, cieszyła się wyjątkową niezależnością i nikomu, nawet dyrekcji kabaretu, nie wolno było ingerować w sprawy baletu ani narzucać jej wizji artystycznych. „Chodziło mi o to, by nasza praca nie stała się tylko ewolucjami towarzyszącymi piosenkom tego czy innego artysty, by balet pozostał jednostką artystyczną o ambitnym, interesującym, przeze mnie ułożonym repertuarze. Drugi warunek zastrzegał mój wgląd w stroje baletowe. Każdy kostium musiał mieć moją aprobatę. O ile mój pierwszy warunek był zawsze respektowany, ba, nawet popierany, stanowił bowiem pewną ambicję teatru, o tyle na tle drugiego dochodziło do scysji, jednak dyrekcja zawsze na końcu ustępowała”. W przeciwieństwie do publiczności znawcy tańca klasycznego doceniali jednak wysiłki Wysockiej i baletowi recenzenci w rodzaju Ignacego Kołłupajło uważali, że „Qui Pro Quo to jedyna w Warszawie placówka tańca wyzwolonego”.
Ale ów „taniec wyzwolony”, wbrew temu, co sądzili niektórzy ówcześni „obrońcy moralności”, nie oznaczał bynajmniej rozpasania moralnego tancerek z grupy Wysockiej. Co więcej, członkinie grupy obowiązywał surowy rygor, przypominający wręcz dyscyplinę na pensji dla dziewcząt z dobrych domów. Poza tym wszystkie tancerki były wykształcone, a jako baletnice osiągnęły najwyższy poziom artystyczny, o czym świadczyły liczne nagrody zdobyte przez nie na międzynarodowych konkursach baletowych. Różniły się więc bardzo od typowych girls, które, delikatnie mówiąc, nie cieszyły się zbyt dobrą opinią. Przyczyną takiego stanu rzeczy były zapewne marne zarobki, na jakie mogły liczyć ówczesne tancerki, dlatego niejedna z nich dorabiała sobie świadczeniem usług erotycznych.
W przypadku Tacjanek, jak potocznie nazywano balet z Qui Pro Quo, takie zachowanie było nie do pomyślenia. Wysocka zadbała, by jej podopieczne miały odpowiednio wysokie gaże i nie musiały uciekać się do takich form zarobku. Jedynym dopuszczalnym dodatkowym źródłem dochodu były pokazy mody organizowane np. przez Dom Mody Bogusław Herse, mieszczący się przy ulicy Marszałkowskiej 150, w którym ubierali się najzamożniejsi i najbardziej eleganccy Polacy. Na pokazy mody u Hersego modelki wybierał osobiście sam właściciel. Wówczas były to tancerki, które, jak wspomina jedna z nich, późniejsza pisarka i członkini Tacjan-girls, Stefania Grodzieńska, „wiedziały, jak się ładnie poruszać”. Wszystko to sprawiło, że baletnice tańczące u Wysockiej miały wysoką pozycję na ówczesnym rynku matrymonialnym, żenili się z nimi nawet mężczyźni z wyższych sfer, a w Warszawie mawiano: „Chcesz wydać córkę za mąż, niech wstąpi do Wysockiej”.
Tak się złożyło, że i Dymsza stracił głowę dla jednej z Tacjanek – Zofii Olechnowicz – z którą w 1928 roku stanął na ślubnym kobiercu. Ponieważ aktor był wówczas bardzo popularny, o ślubie mówiła cała Warszawa, mimo że miał nadzwyczaj skromną oprawę. „Pewnego dnia pojechałem na Miasteczko tramwajem, koło Powązek i za indultem mieliśmy wziąć ślub wspominał po latach główny bohater tego wydarzenia. Świadkami tego ślubu byli: pani Tacjanna Wysocka i Konrad Tom. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, opłaciłem kilku chłopaków, żeby krzyczeli: »Szkoda Dodka, taki ładny«. Poszliśmy do kościółka. Na fisharmonii grał stary kolega Antek Ross. W pewnej chwili oparłem się o sznur i wdarł się w ceremonię głos dzwonu. Potem w połowie pieśni (którą grał Antek) przerwałem. Wydawało mi się, że za długo to trwa. Baby, które były w kościele, przeklęły mnie (może miały rację?). Kiedy wyszliśmy z kościoła, zapłakani chłopcy zaczęli krzyczeć: »Szkoda Dodka! Niech żyje Dodek!«. Wsiedliśmy do dorożki i pojechaliśmy na plac Teatralny… na parówki. Nikt z nas nie pił, więc obeszło się bez alkoholu. Po tej uczcie poszliśmy do Qui Pro Quo na próbę" .
Związek Dymszy i Olechnowicz okazał się trwały i para spędziła ze sobą resztę życia, ale popularny Dodek bynajmniej nie był wzorem małżeńskich cnót i miał dość poważne problemy z dochowaniem wierności. Jego połowica znalazła jednak doskonały sposób na wybicie mu z głowy romansów: kiedy tylko do jej uszu doszły wieści o kolejnym zauroczeniu miłosnym jej małżonka, czym prędzej udawała się do jego garderoby i za pomocą parasola przeganiała swoją rywalkę z pola widzenia, a mężowi udzielała lekcji wierności. W efekcie skruszony aktor wracał na łono rodziny.
Przeczytajcie kolejną część historii Adolfa Dymszy! Książka Wojenne losy przedwojennych gwiazd dostępna jest już w popularnych księgarniach internetowych: