Wizualnie oraz osobowościowo bujny i dorodny. Odziedziczył najciekawsze cechy polskich i francuskich przodków. Psychologicznie skomplikowany, utkany z paradoksów. Wielowarstwowy, nieuchwytny, wielokrotny. Dla każdego inny. DYGAT pojedynczy to byt nierealny i fantasmagoryczny.
Tylu pasji, wrażeń, zdarzeń, marzeń, namiętności, uczuć, znajomości nie uniósłby żaden człowiek.
Niezawodny przyjaciel i humorzasty złośnik. „Zakonspirowany wulkan”. Mężczyzna o duszy dziecka. Ofiara nieczułego politycznego systemu, ale również skłonności do idealizacji, przeczuleń, nadwrażliwości. Niesłusznie zapomniany błyskotliwy prozaik i felietonista. Urzeczony kinem autorscenariuszy oraz dialogów filmowych. Sposobem myślenia i pisania wyprzedzający czas. Suwerenny intelektualnie. Prawie nieskażony socrealizmem. Nieukłuty przez „czerwonego pająka”. Po niemal półwieczu literackiego niebytu wychodzi z cienia. Nie skrywa się za najlepiej „napisaną” i wyreżyserowaną postacią – Kaliną. Ukazuje się w pełnej krasie.
„Dygat Pan” to wyjątkowa książka, daleka od plotek i sensacji, które często towarzyszą opowieściom o Stanisławie Dygacie.
- recenzja książki „Dygat Pan”.
Do lektury książki Lidii Sadkowskiej-Mokkas Dygat Pan zaprasza Wydawnictwo Bellona. W ubiegłym tygodniu na naszych łamach mogliście przeczytać premierowy fragment ksiązki Dygat Pan. Dziś czas na kolejną odsłonę historii Dygata:
Maria Iwaszkiewicz doskonale zapamięta ostatnie przedwojenne lato. W sierpniu 1939 roku ojciec zabiera obie córki na samochodową wycieczkę po kraju. Najpierw zwiedzają szczególnie bliski sercu Sandomierz, a potem Kraków. Kolejnym przystankiem jest Zakopane. Jeden z gości pensjonatu, w którym się zatrzymują, nastawia radio na stację niemiecką i słucha przemów Hitlera. „Szpieg” – szepczą o nim na korytarzu. A potem powrót na Stawisko i hucznie wyprawiane imieniny Marii, przypadające 15 sierpnia. W prezencie od ojca otrzymuje strzelbę wiatrówkę i niebieską żorżetę na pierwszą wieczorową „dorosłą” sukienkę. Kto mógł wówczas przypuszczać, że z tego materiału nigdy żadna sukienka nie zostanie uszyta.
Na przyjęciu w Stawisku zebrało się wiele gości. Humory dopisywały. Bawiono się, prowadzono towarzyskie konwersacje, tańczono. Wśród pląsających na werandzie Staś Dygat, obaj bracia Karpińscy: Zbigniew i Światopełk. Marysia była dumna, kiedy zapraszali ją do tańca i wznosili toasty za jej zdrowie. Po raz pierwszy, dzięki tym adoracjom, może poczuć się jak prawdziwa, dojrzała kobieta.
Szczególnie mocno utkwi jej w pamięci pierwsza wizyta, jaką złożył im Dygat wraz ze swoim ówczesnym szwagrem, architektem Janem Bogusławskim, oraz Stasiem Piętakiem. Siadł wtedy przy fortepianie i zaczął grać pierwsze takty koncertu e-moll Chopina. Grał pięknie. „Czy marzył wtedy o karierze pianisty?” – będzie zastanawiała się po latach. A może umiał grać tylko ten kawałek? Tak czy owak zasłużył na pochwałę pana domu: „Ho, ho, z wysoka zaczynasz”.
Jeszcze krótki pobyt, razem z Teresą, w majątku Starce pod Sieradzem i coraz bardziej minorowe nastroje. Jakieś dziwne, trudne do zracjonalizowania, natrętne myśli, przeczucia, zwłaszcza kiedy pod Sochaczewem mijają kolumnę jadących w przeciwnym kierunku ciężarówek wojskowych przykrytych plandekami. Chyba po raz pierwszy, jak zapamiętała, ojciec wypowiedział słowo „wojna”.
Wreszcie tragiczna data. Uwertura miesiąca. Początek hekatomby. Cudowna słoneczna pogoda. Piątek. Mógł wyglądać dokładnie tak, jak opisał Dygat w opowiadaniu Koniec świata:
Rankiem pierwszego września 1939 roku wycie warszawskich syren alarmowych oznajmia światu wojnę. Antoni leżał w łóżku i nie chciało mu się wstać. Czuł raczej smętek, żal i zdumienie niż entuzjazm albo strach. Zdenerwowany spiker ciskał przez radio groźby przeciw napastnikom. – To jest bandytyzm – krzyknął i głos mu się załamał. Na chwilę przerwał, potem głosem drżącym wypowiedział pierwsze komunikaty z placu boju.
A odczucia? Mogły być dokładnie takie, jakie towarzyszyły absolwentowi prawa wychowanemu przez surową ciotkę, urzędnikowi stołecznego banku, Antoniemu: „Wojna rozbiła jego codzienność (leżał w łóżku, z którego nie chciał wstać). Był jak pasażer, który wsiadł wieczorem do pociągu z przekonaniem, że udaje się do Wilna, tymczasem ku swemu zdumieniu i przerażeniu przebudził się w Krakowie”.
Może miał włączony odbiornik i dokładnie o 7.10 na antenie Polskiego Radia usłyszał głos prezydenta Stefana Starzyńskiego: „A więc wojna. Z dniem dzisiejszym wszystkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory”. Oswajanie strachu. Stwarzanie pozorów normalności. Facet krzyczący przez tubę znad Wisły: „Proszę państwa! Proszę normalnie wylegiwać się na piasku, normalnie pływać kajakami, normalnie grać w siatkówkę i normalnie skakać pięknymi jaskółkami z mostu Poniatowskiego”. Sprawne realizowanie instrukcji zarządu miasta. Syreny alarmowe, ogłaszające i odwołujące alarm. Opanowywanie pożarów wznieconych bombardowaniem. Uruchomienie dodatkowych składów w kolejce wąskotorowej z myślą o wszystkich, którzy mają zamiar w najbliższym czasie opuścić zagrożone nalotami miasto. Codzienność pokoju gwałtownie zastąpiona codziennością wojny.
3 września Zofia Nałkowska notuje w dzienniku:
Noc, cisza, nic nie zaszło. Noc spana. Czyżby naprawdę ustały działania wojenne? Ale odzywa się głos w ciemności: „Halo, halo, uwaga, uwaga! Nadchodzi!”. i tajemnicze sylaby z cyframi: Zo-Ra 11 albo Do-Re 29, albo Ry-Ka 14, albo Mu-Ta 39. „Halo, halo, uwaga, uwaga! Nadchodzi!”. I zaraz głos syren, alarm.
3 września mieszkańcy stolicy i kraju z entuzjazmem przyjmują decyzję o przystąpieniu Francji i Anglii do wojny. Dygat, Andrzejewski i Minkiewicz, podobnie jak wielu innych warszawiaków, biegną wyrazić wdzięczność pod ambasadę brytyjską na rogu Nowego Światu i Smolnej. Na tarasie pojawia się ambasador Kennard w towarzystwie ministra Becka. Euforia i nadzieja sięgają zenitu. Nie jesteśmy sami! Koalicyjne zwycięstwo już blisko. Stamtąd, razem z tłumem, udają się pod ambasadę francuską przy Frascati. „Brzydki, pretensjonalny budynek podobny do stajni”, jak będzie komplementował urodę gmachu po latach w Dworcu z Monachium. Śpiewają Marsyliankę. Radio transmituje manifestacje tłumu przed obu dyplomatycznymi placówkami. Dzień pełen zdarzeń oraz dobrych wieści należy uczcić. Trójka przyjaciół rusza na obiad do restauracji Simona i Steckiego przy Krakowskim Przedmieściu 38, w pobliżu hotelu Bristol. Jest słoneczna niedziela. Nikt nie wie, że wieczorem z radioodbiorników napłynie informacja, że Niemcy zajęli Częstochowę. A w poniedziałek z frontu walk nadejdą jeszcze bardziej posępne wieści.
We wrześniu 1939 roku, po ogłoszeniu powszechnej mobilizacji, wielu ich rówieśników udaje się szosą garwolińską na wschód. Wśród nich dwudziestoczteroletni kolega Dygata z architektury, niczym szczególnym się niewyróżniający, chyba że tym, że prawy i szlachetny. Pozostawia pamiętnik – luźne zapiski odzwierciedlające atmosferę czasu. Dramat miasta. Chaos nieskładnych myśli:
Niemcy podchodzą pod Warszawę, Anglia i Francja zostawiła nas swojemu losowi. Rząd uciekł. Sądzę, że oni, tak jak większość ludzi mojego otoczenia, z każdym dniem agresji, stawali się coraz bardziej poirytowani i przerażeni osobiście, malało w nich pojęcie OJCZYZNY, a rosło uczucie UCIECZKI.
Z racji posiadania obcego obywatelstwa Dygata nie dotyczy mobilizacja, ale niebawem otrzyma wezwanie do armii francuskiej i, jak wynika z relacji jego siostry, Danuty Lutosławskiej, fakt ten mocno go zirytuje, zrodzi przekorę i bunt. Podobnie jak wówczas, kiedy zażarcie spierał się z ojcem o nieszczęsny francuski.
Nigdy wcześniej nie widziałam go tak poirytowanego i zbuntowanego. Powiedział kategorycznie, że nie pojedzie służyć w obcej armii, bo tu jest jego miejsce. Miał też wzgląd na mamę, która po rozwodzie, mimo że utrzymywali z ojcem nadal przyjazne kontakty, nie czuła się najlepiej. Chyba wtedy właśnie uświadomiłam sobie pierwszy raz, że mój brat jest już dorosłym mężczyzną.
Reminiscencje września 1939 roku, polskiej gehenny, pojawią się w drugiej części Pożegnań. Ludzie uciekający z płonących kamienic. Walące się domy. Krzyki rozpaczy. Łuny pożarów. Poświata wybuchających pocisków. Twarze wykrzywione od cierpienia i bólu. Koń padający „w różowym kurzu” pod kościołem św. Krzyża, na którego rzucają się wygłodniali ludzie i wyrywają z niego żywe mięso kawałek po kawałku.
Nie ma celu, do którego można by pójść, nie ma żadnych spraw. Wszystko się skończyło! Pięć lat męczarni złożonych z bólu, strachu, poniżenia ludzkiej twarzy wciśniętej butem w rynsztok, gamy napiętej strunami wszystkich tonów cierpień. Pięć lat męczarni, której już nie obejmie świadomość ani naszych wrogów, ani naszych przyjaciół, ani nas samych.
We wrześniu, w czasie oblężenia Warszawy, znajdzie się w schronie w Pałacu Staszica. Przeniesiono tu lazaret ze zburzonego szpitala. Wielu żołnierzy mniej i ciężej rannych. Ma czuwać przy nich jako sanitariusz. Ale czy tak było naprawdę? Całe życie panicznie boi się widoku krwi.
Nastrój był przygnębiający. Brak światła, wody, po którą trzeba było biegać pod artyleryjskim obstrzałem do studni przy Oboźnej. Bombardowanie non stop z lądu i powietrza, i świadomość klęski. Nagle jeden z żołnierzy, któremu zmieniałem opatrunek na ręku, zapytał ni stąd, ni zowąd: „A na meczu Polska–Węgry byłeś?”. „No, jakżeż”. Wtedy odezwał się z kąta inny żołnierz: „To był mecz, to cholera jasna, był mecz”. „Nie da się zapomnieć”, wtrącił jeszcze inny, a potem wszyscy zaczęliśmy mówić, przypominać sobie różne szczegóły, rekonstruowaliśmy w słowach przebieg całego spotkania i nawet ciężej ranni ożywili się i też brali udział w tym wielkim wielogodzinnym replayu. Padały bomby, Warszawa waliła się w gruzy, wstępowaliśmy w ponury okres upokarzającej niewoli. Tamto zwycięstwo, zwykłe zwycięstwo sportowe, które na pozór nie jest w stanie wywrzeć żadnego wpływu na wielkie zdarzenia światowe, przez chwilę pokrzepiło nas i podniosło na duchu. Była to ważna chwila i dobra chwila dla rannych żołnierzy skrytych w piwnicy gmachu bombardowanego, oblężonego miasta.
Książkę Dygat Pan kupicie w popularnych księgarniach internetowych: