Villette

Ocena: 4.83 (12 głosów)
Inne wydania:

Arcydzieło literatury i życia. Ostatnia powieść Charlotte Brontë.

Cóż za namiętność, ileż w niej ognia! W tej książce jest coś nadnaturalnego
– George Eliot

Najlepsza powieść Charlotte Brontë
– Virginia Woolf

Brontë oparła swoje ostatnie dzieło na wątkach autobiograficznych. Pod nazwą Villette kryje się Bruksela, gdzie w latach 40. XIX w. przyszła pisarka przeżywała zakazaną miłość do żonatego mężczyzny, profesora Constantina Hégera. Główna bohaterka powieści, Lucy Snowe, pozbawiona w Anglii widoków na przyszłość, decyduje się wziąć los we własne ręce i wyrusza do Europy. Przypadkiem w nocy trafia na pensję dla dziewcząt mieszczącą się w budynku dawnego klasztoru żeńskiego. Otrzymawszy tu posadę, wiedzie z początku bezbarwne życie nauczycielki angielskiego. Wkrótce jednak spostrzega, że każdy jej ruch w tym miejscu jest przez kogoś obserwowany. Usiłując rozwiązać zagadkę, zostaje uwikłana w wydarzenia z pogranicza świata materialnego i duchowego…

Informacje dodatkowe o Villette:

Wydawnictwo: MG
Data wydania: 2021-02-02
Kategoria: Literatura piękna
ISBN: 978-83-7779-680-1
Liczba stron: 640
Tłumaczenie: Róża Centnerszwerowa

Tagi: literatura piękna

więcej

Kup książkę Villette

Sprawdzam ceny dla ciebie ...
Cytaty z książki

Na naszej stronie nie ma jeszcze cytatów z tej książki.


Dodaj cytat
REKLAMA

Zobacz także

Villette - opinie o książce

Avatar użytkownika - aaniaa1912
aaniaa1912
Przeczytane:2021-07-14, Ocena: 5, Przeczytałem, Mam,

Jakiś czas temu, zaplanowałam, że przeczytam wszystkie książki sióstr Brontë. Trochę czasu minęło, a ja jeszcze nie zrealizowałam tego planu do końca. Kilka książek już za mną, ale nie wszystkie. Jednak nie porzuciłam swojego zamiaru i kiedy natrafia się okazja to do niego wracam. Taka okazja trafiła mi się niedawno. Wydawnictwo MG postanowiło wznowić książki sióstr, a to przyczyniło się do tego, że sięgnęłam po książkę „Villette”.

Dopiero podczas czytana książki „Villette” dowiedziałam się, że jest to ostatnia napisana przez Charlotte Brontë powieść. Pisanie jej autorce nie przychodziło łatwo, a niedługo po skończeniu zmarła. Ten fakt sprawił, że jeszcze bardziej byłam ciekawa tej książki. Zastanawiałam się czy będzie się ją czytało inaczej niż poprzednie. Na szczęście nie. Czyta się ją równie dobrze. Kiedy już zanurzyłam się w tej historii, to nie miałam ochoty jej odkładać. Potrafiłam ją czytać i czytać, gdyż ma dużo stron, bo prawie siedemset, to spędziłam z nią długie godziny.

„Villette” to kolejna udana powieść Charlotte Brontë. Czytało mi się ją bardzo dobrze. Łatwo weszłam do przedstawionego świata i z chęcią zostawałam w nim na dłużej. Jestem zadowolona, że kolejna książka sióstr Brontë już za mną. Czas na kolejne, aby w końcu zrealizować plan.

Link do opinii

Lucy Snowe mieszka w Anglii. Nie jest tu jednak szczęśliwa. Nie widzi dla siebie żadnych kuszących perspektyw. Postanawia więc wyjechać w poszukiwaniu lepszego życia. Trafia do miejscowości Vilette (pod tą nazwą tak naprawdę ukrywa się Bruksela). Zatrzymuje się w pensji dla dziewcząt, w miejscu dawnego żeńskiego klasztoru. Zostaje zatrudniona jako nauczycielka angielskiego. Z początku żyje spokojnie. Jednak po pewnym czasie zaczyna mieć wrażenie, że jest obserwowana. Kto i dlaczego może ją śledzić? Próbuje rozwikłać tajemnicę. Tak rozpoczynają się niezwykłe przygody.

Lektura emocjonalna, czasami aż za bardzo. Ten nadmiar emocji, ocierający się momentami o ckliwość czy sentymentalizm, można różnie odbierać. Jedni czytelnicy będą zachwyceni, inni zirytowani. Całość przypomina ciasto. Dobrze wyrośnięte (684 strony!), bez zakalca, ale z nadmiarem słodkiej polewy.

dr Kalina Beluch

Link do opinii

Charlotte Brontë to pisarka tak niezwykła, że już od wielu lat nieprzerwanie zjednuje sobie szeregi wiernych czytelników. „Villette” to bodaj najbardziej intrygująca książka w jej dorobku. Brontë nie tylko zdołała w niej wyprzedzić swoją epokę, stosując odmianę monologu wewnętrznego, zwaną strumieniem świadomości. Krytycy dopatrują się w książce również ukrytej autobiografii znanej pisarki. Czy mają rację wie jedynie sama Brontë, niemniej książką z całą pewnością warto się zainteresować. 

Głowną bohaterką „Villette” jest młoda Angielka, Lucy Snow. Na pierwszy rzut oka przypomina ona inną, jakże znaną bohaterkę - Jane Eyre. Obie doświadczają rodzinnych tragedii, muszą samodzielnie sprostać przeciwnościom losu, obie zarabiają na utrzymanie pracując jako nauczycielki. Lucy jednak, w odróżnieniu od Jane, jest znakomitą obserwatorką otoczenia. Potrafi wyczuć intencje innych osób, nawet kiełkujące uczucie, które ma się rozwinąć dopiero po wielu latach... 

„Villette” to opowieść o dziewczynie, która w wyniku nieszczęśliwych wydarzeń traci zarówno najbliższych, jak i stabilizację materialną. Nie mając już nic więcej do stracenia, dziewczyna wsiada na statek i wyrusza do Francji, licząc na to, że właśnie tam jej życie odmieni się na lepsze. Rzeczywiście, w mieście Villette Lucy otrzymuje pracę na pensji dla dziewcząt, prowadzonej przez Madame Beck. I choć wszystko, czego oczekuje to spokój, zostanie wplątana w szereg intrygujących zdarzeń. Również znajomość z niejakim Monsieur Paulem stanie się czymś o wiele bardziej zawiłym niż zwykłe koleżeństwo. Co z tego wyniknie? Gdzie kończy się fikcja a zaczyna opowieść o relacji samej Charlotte i jej profesora Hégera? 

„Villette” nie jest powieścią pełną dynamicznej akcji. Nie znajdziemy tutaj również wielu niespodziewanych zdarzeń. Biorąc jednak pod uwagę wielość wątków, które do złudzenia przypominają doświadczenia pisarki, warto czytać ją powoli i bardzo dokładnie. 

Sekrety z życia autorki nie ją jednak jedynym atutem książki. Brontë w bardzo obrazowy sposób opisuje nastroje i stosunki społeczne panujące w XIX- wiecznej Europie. Wyjątkowo ciekawie został podjęty temat sporów religijnych między protestantami a katolikami. Trudno również nie wspomnieć samej Lucy, której perypetie śledzi się z dużym zainteresowaniem i przyjemnością. 

Dla miłośników twórczości sióstr Brontë „Villette” to pozycja obowiązkowa, myślę jednak że zadowoli również wielu czytelników, którzy dotąd nie mieli kontaktu z prozą Charlotte. Warto zaryzykować spotkanie z tą wybitną angielską autorką, bo choć opisane w niej wydarzenia rozgrywają się w przeszłości, nietrudno doszukać się tu zarówno wielu uniwersalnych wartości, jak i po prostu pasjonującej lektury. Zachęcam.

Link do opinii
Avatar użytkownika - jeke5
jeke5
Przeczytane:2017-09-07,

Dwudziestotrzyletnia Angielka Lucy Snow, samotna, bez majątku, nie mogąca liczyć na niczyją pomoc musi wykazać się samodzielnością i przedsiębiorczością, by przeżyć. Po śmierci swojej chlebodawczyni panny Marchmont, nie mając wystarczających środków do życia i perspektyw na przyszłość wyrusza do Londynu, a następnie płynie statkiem do Francji. Zatrzymuje się w stolicy królestwa Labassecour-Villette i podejmuje pracę nauczycielki angielskiego u Madame Beck, która prowadzi pensję dla dziewcząt mieszczącą się w budynku dawnego klasztoru. Życie Lucy stabilizuje się i dziewczyna oddaje się codziennym, rutynowym zajęciom, ale porządek ten burzy pojawienie się w pensjonacie przy Rue Fossette młodego doktora Johna. Przeciwności zaczynają się mnożyć i Lucy już nie zazna spokoju duchowego.

,,Villette" opublikowana po raz pierwszy w 1853 roku stała się pierwowzorem powieści psychologicznej. Autorka tworząc swoją ostatnią książkę coraz bardziej poddawała się depresji. Uczucie miłości, które zainspirowało ją do napisania ,,Villette" stopniowo zaczęło ją przerastać.Targała nią niepewność, duchowe zmagania i poczucie niemocy. Zmagania w życiu osobistym miały duży wpływ na treść książki. Główna bohaterka, Lucy żyła w podwójnym świecie: duchowym i realnym. Myślami przebywała w krainie upiornych fantazji, a jej czyny ograniczały się do pracy zarobkowej przez cały dzień, by zapewnić sobie chleb i dach nad głową. Drobiazgowo analizowała swoje przeżycia i uczucia, obserwowała swoje otoczenie i krytykowała stosunki społeczne. Z jednej strony była dobra, pomocna, pracowita i uduchowiona, a z drugiej strony choć pragnęła ciepłych uczuć trzymała własne w ukryciu. Dusiła się we własnej poprawności i powinnościach. Kochała męża swojej pracodawczyni, to uczucie jednak spalało ją od środka i niszczyło psychicznie, bo nie miała nadziei na szczęśliwe zakończenie.

,,Villette" choć napisana prawie sto sześćdziesiąt lat temu wciąż zauroczy czytelników, którzy odnajdują się w spokojnej, leniwej narracji i lubią wyszukiwać w fabule powieści wątki autobiograficzne związane z Charlotte Brontë. W tej powieści autorka odzwierciedla dokładnie i szczerze dzieje swoich miłości. Jest to także studium samotności młodej kobiety, która może liczyć tylko na siebie, a tak jak każdy pragnie zaznać miłości.
https://magiawkazdymdniu.blogspot.com

Link do opinii
Zdecydowanie najlepsza powieść Charlotte Bronte. I najsmutniejsza. Przede wszystkim to opowieść o głębokiej samotności, zwłaszcza wśród ludzi. O samotności, która na kilka słów przyjaźni czeka jak na wybawienie z niewyobrażalnego bólu. Nawet jeśli niektóre poglądy autorki wydają się podyktowane uprzedzeniami wynikłymi jedynie z osobistych przeżyć, należy jej dać do tego prawo. Mnie one nie przeszkadzają. Czytanie "Vilette" to jak zanurzanie się w głębiny prawdziwego egzystencjalnego bólu. Rozdzierająca powieść.
Link do opinii

recenzja pochodzi z mojego bloga: http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/mroki-samotnosci-recenzja-ksiazki.html

 

Jednym z najgorszych uczuć jest samotność w tłumie. Spoglądanie na ludzi, z którymi wiążą nas wszystkie więzy, oprócz tych najważniejszych -  emocjonalnych. To wrażenie, że jest się tylko niepotrzebną istotą, jedną z tych, po których śmierci nie zapłacze nikt. Z napięciem wsłuchiwać się w wiatr, zamiast siedzieć i żartować po kominku, mieć tą – poniekąd – straszliwą świadomość, że nikt nas nie potrzebuje, nikt nas nie dostrzega, nie zajmuje się nami; powoli ogarnie nas bezsens i wrażenie, że jesteśmy tylko nieuważnymi obserwatorami swojego życia. To potrafi przytłaczać. Zatruć duszę i zniszczyć psychikę, doprowadzić niemal do obłędu, niemal do dotknięcia namacalnego mroku, a może nawet śmierci, zupełnie przecież niepotrzebnej. I ten brak nadziei, cierpienie przez marzenia, które tak naprawdę się nie spełnią, a tylko dodadzą bólu. Człowiek zamyka się wtedy w sobie, zapada w głąb siebie, w świat własnej imaginacji, własnych doznań i uczuć. Można powiedzieć – chroni się przed bólem, przed zimną, przytłaczającą samotnością. Wbrew pozorom jednak nie robi jednak nic w kierunku odmienienia swojego losu, zwrócenia na siebie w jakiś sposób uwagi – codziennie coraz bardziej kryje się w swojej skorupie, coraz bardziej nieśmiało i z powściągliwością spoglądają na świat wokół. A wtedy twarze znajomych osób wokół stają się jeszcze bardziej obce i nieprzyjemne…  Wyobcowanie. Tak to się nazywa. Stan bardzo bolesny, niemiły nawet dla innych, zły dla samej natury człowieka, pierwotnie przecież stadnej. Wyobcowani byli niezrozumiani przez nikogo artyści, szczególnie ci w romantyzmie, marzący o zbawieniu swojego kraju czy całego świata jedynym heroicznym postępkiem, zupełnie nierealnym i nielogicznym dla myślących trzeźwo szarych zjadaczy chleba. Dla nich samotność i związane z nią cierpienie były jednak natchnieniem do tworzenia arcydzieł, bo o bólu jest pisać najłatwiej i najpiękniej. Nie trzeba być jednak poetą, by cierpieć – to zupełnie ludzka rzecz, której w swoim życiu doświadcza każdy bez wyjątku, choć w różnym stopniu. To jakaś pociecha, bo kiedy samemu jest się samotnym i wyobcowanym, nie ma się w dodatku sił, by w jakikolwiek sposób tego zmienić, można odnaleźć podobną sytuację i zrozumienie w książce, odszukać swoje emocje w tym, co przeżywają bohaterowie, podzielić się z nimi swoim cierpieniem, a także zapomnieć o problemach, chociaż na chwilę zatapiając się w inny, wcześniej nam nieznany, świat. Lucy Snowe też jest bardzo wyobcowaną osobą. Z natury przeciętna, o przeciętnej urodzie i inteligencji, wiele przeszła w życiu. W niejasnych okolicznościach straciła całą najbliższą rodzinę, pozostając tak naprawdę bez dachu nad głową. Zaczyna opiekować się nad pewną schorowaną kobietą, ale kiedy ona niespodziewanie umiera, postanawia zdobyć się na odwagę i opuścić Anglię udając się – bez znajomości jakiegokolwiek innego języka obcego – do Europy.  Przeznaczenie czeka na nią w mieście nazywającym się Villette, na pensji niejakiej madame Beck, w której zatrudnia się jako opiekunka jej dzieci, a potem nauczycielka angielskiego. Ale czy przeznaczenie jest dobre? Czy bohaterka będzie mogła w końcu poczuć się, że jest w domu, czy jej sekretne nadzieje i życzenia będą miały szansę się ziścić? I czy Lucy znajdzie rozwiązanie dręczącej ją zagadki, nie gubiąc się na cienkiej granicy, oddzielającej prawdę od iluzji, rzeczywistość materialną od tej duchowej?  Mówią, że pod fikcyjną nazwą Villette kryje się dziewiętnastowieczna Barcelona. Piszą, że to w takim razie najbardziej autobiograficzna powieść Autorki słynnej (i bardzo dobrej) Jane Eyre, zresztą ostatnia, jaka ukazała się drukiem przed jej śmiercią. Co więcej, ponoć to kolejne zapomniane arcydzieło literatury, co więcej – pionierska powieść pisana strumieniem świadomości, który później zastosuje James Joyce w swoim słynnym Ulissesie; powieść, którą zachwycała się Virginia Woolf. Myślę sobie, że grzech byłoby nie znać, szczególnie, że opowieść o panu Rochesterze i Jane zachwyciła mnie na tyle, by chcieć więcej stylu i opowieści Autorki, a i opis zrobił swoje. Duchy? Zmarła zakonnica? Dziewiętnasty wiek? Jakby nie patrzeć, moje klimaty, nakreślone ręką pisarki jeśli nie doskonałej to bardzo dobrej. I ta widmowa okładka, zaostrzająca mój apetyt na książkę. Jak nie miałabym przeczytać? I jak nie polubić?  Ponieważ obiecałam sobie ostatnio, że wraz z nadejściem ponurej i brzydkiej jesieni będę bardziej szczera i sprawiedliwa, ocena tej książki sprawia mi wiele trudności. Bo jak być inteligentnym człowiekiem i przyznać się, że potencjalne arcydzieło w jak najbardziej obiektywnej opinii nie wydaje się być do końca tym, czym pragnęłabym, żeby było, czy po prostu dobrą książką. Po drugie, jak sprawiedliwie napisać, że w książce było naprawdę bardzo dużo momentów świetnych i bardzo dobrych, gdy całokształt niezbyt przekonuje? I sama książka jest przecież niezwykle trudna do interpretacji, a pisanie o niej czegokolwiek przypomina trochę chodzenie po cienkim lodzie w strachu o wydanie niesprawiedliwej opinii, czyli wpadnięcie do zimnej wody. Mam też wiele wątpliwości, bo przecież mogę ją nie rozumieć; jej sens, którym wszyscy się zachwycają, może dotrzeć do mnie dopiero po wielu latach, a wtedy będę żałować, że przez moje ewidentnie niskie IQ wiele osób nie przeczytało naprawdę dobrej książki. Cóż. W każdym razie czytacie na własną odpowiedzialność, jak zwykle zresztą.  Nie mam najmniejszych wątpliwości, że największą zaletą powieści jest język Autorki. Mimo że styl wydaje się znacznie mniej konkretny niż ten z czytanej przeze mnie wcześniej powieści pisarki, nadal zdumiewa niezwykłą wirtuozerią i precyzją opisu. Nakreślone przez Autorkę obrazy wydają się barwne, ciekawe, bardzo sugestywne i plastyczne, niemal namacalne. Opis nocy ma w sobie wystarczająco dużo tajemniczości i mroku, a radosny dzień lata tej świeżości, zapachów i promieni jasnego słońca. Mimo że składnia i słownictwo charakterystyczne są dla wieku dziewiętnastego, w stylu pisarki ukryte jest coś świeżego, charakterystycznego tylko dla niej, coś, co sprawia, że udaje jej się balansować na granicy rzeczywistości i iluzji, stwarzając niepowtarzalny klimat opowieści. Klimat jak z jakiegoś dziwnego snu, nierozerwalnie złączonego z rzeczywistością, jakby na tle niezwykłej scenerii rozgrywały się wydarzenia najzwyklejsze i zupełnie oczywiste. Tak samo jak te wszystkie wspaniałe szczególiki – wystrój dziewiętnastowiecznych wnętrz, wspaniałych toalet i kilku przedstawień, na których była Lucy – te ostatnie to fragmenty bardzo ciekawe, intensywne, będące prawdziwym popisem sztuki pisarskiej i tym, za co cenię Autorkę. Mimo że owym przereklamowanym już strumieniem świadomości popisała się tylko w jednej scenie – kiedy Lucy w środku nocy wyrusza do miasta – dogłębna znajomość języka i niezwykłe wyczucie, co świadczy zresztą o wielkim talencie, pozwoliły Autorce na wiarygodnie oddanie nierzadko dziwnych, graniczących z chorobą psychiczną stanów emocjonalnych bohaterki, jak również jej załamania i dominującej samotności, która – czy tego chcemy czy nie – wylewa się każdego zdania na każdej stronie powieści. Chaos i mrok panujące w Lucy, jej samotność i cierpienie zostały tak dobrze i dokładnie (niestety!) oddane, że, jeśli nie czujemy tego samego co bohaterka, to przynajmniej dogłębnie poznajemy jej emocje, starannie nakreślone i niezwykle prawdopodobne. Zresztą, dzięki temu portrety innych bohaterów są bardzo żywe i plastyczne, a słowa, które wypowiadają, naturalne, jednak pełne podskórnej poezji. Podskórnej, bo Autorka przykryła ją warstwą trzeźwej, ale monotonnej prozy tak, że liryczna delikatność i eteryczność jest rzeczą wyczuwaną tylko intuicyjnie, zupełnie przeciwnie do napisanych przez siostrę Emily Wichrowych Wzgórz czy doskonałego debiutu, Jane Eyre. Przez to także powieść jest bardzo nierówna – fragmenty, gdzie poezja jest wyczuwalna bardziej, są zdecydowanie najlepsze, a te, w których dominuje – i owszem – wyrafinowana proza, dłużą się i są, mimo wszystko, o wiele słabsze. Cóż, zamiast uderzać w tony o zabarwieniu studium psychologicznego, co wyszło bardzo rozwlekle, powinna była skupić się nad podmalowaniem powieści eteryczną, mroczną poezją (tak jak w rozdziale o pannie Marchmont, zresztą chyba najlepszym fragmencie całej historii, który czytałam z prawdziwym zainteresowaniem) może nawet w stylu Wichrowych Wzgórz, właściwą i dla tego tematu. Przypuszczam, że powieść byłaby nie tylko lepsza, ale i po prostu ciekawsza.  Okładka spodobała mi się bardziej niż ta, która zdobi przeczytaną wcześniej powieść Autorki. W pewien sposób nawiązuje do treści książki, a także oddaje jej dziwny, niesamowity w gruncie rzeczy klimat, kusząc każdego zaintrygowanego. Jest tam bowiem kobieta stojąca przy otwartym oknie. I nie byłoby to nic dziwnego, bo każdy z pewnością widział coś podobnego w swoim życiu, ale za owym oknem rozciąga się nocny, księżycowy pejzaż z czarnymi chmurami rozświetlonymi widmowym, srebrnym blaskiem. Oświetla także nieosłonięty czepkiem kawałek bladej twarzy kobiety, co wygląda dość niesamowicie i sprawia, że postać wygląda jak najprawdziwszy duch. A raczej wyglądałaby, gdyby nie kolorowy, bardzo skromny zresztą strój składający się z brodowej bluzki i długiej, szarej spódnicy, której koniec ginie rozmyty w ciemnej okładce książki, co nasuwa kolejne, bardzo niepokojące podejrzenie (musicie wiedzieć, że bardzo boję się duchów i mocno w to wierzę). Nie jest to może najlepsza okładka Wydawnictwa, na którą miło jest patrzyć, ale z pewnością przyciąga wzrok i ma swój niepowtarzalny charakter. Tło wokół ilustracji jest czarne, co uwypukla zimne, srebrne akcenty, a do tytułu i nazwiska Autorki użyto bardzo jasnej, widmowej zieleni, również odcinającej się od tła. Jak zwykle podziwiam zawijasy przy literze R w nazwisku pisarki, coś bardzo malowniczego i pomysłowego, dzięki czemu całość wygląda nawet kobieco i klasycznie. Gorzej jest z blurbem i całą tylną okładką – złym pomysłem było powielenie ilustracji z okładki i nałożenie na nią wielu białych i jasnozielonych napisów. Naprawdę wielu. Zlewają się z widmową postacią i oknem, tak, że osobom ze słabszym wzrokiem z będzie trudno odczytać kilka niezwykle entuzjastycznych recenzji, porównujących książkę do Joyce’a i Prosta (to jakaś plaga) i opis, niezbyt pasujący do tego, co znajdziemy w książce, nie mówiąc o tym, że zdradza trochę zbyt dużo z fabuły. I jeszcze ten pasek z patronatami medialnymi! Gdyby tył tej książki był czarny, wszystko wyglądałoby o wiele lepiej, ilustracja na okładce zostałaby wyeksponowana, a mi oszczędziłoby nieco bólu oczu i poczucia estetyki. Najgorsze jest to, że przy poprzedniej książce Autorki Wydawnictwo zastosowało podobny zabieg. Trzymajcie mnie!  Dlaczego narzekałam, że blurb zdradza za dużo fabuły? Przecież napisano tam najbardziej podstawowe rzeczy – Lucy traci najbliższych, jedzie do Europy, gdzie zostaje nauczycielką angielskiego na pensji madame Beck, pewnego razu spotyka zakonnicę z mrocznych legend szkoły, której zwłoki zakopano w ogrodzie pensji. Problem w tym, że to jest większość fabuły, bo w książce naprawdę dzieje się niewiele, a przynajmniej tak można powiedzieć na pierwszy rzut oka: kolejne dni życia bohaterki leniwie kończą się i zaczynają, większość z nich jest podobnych, bez żadnych fajerwerków i ciekawych, budzących zainteresowanie czytelnika wydarzeń. Każdy wątek jest nakreślony rozlegle, z wszystkimi możliwymi szczegółami, a zanim Autorka dotrze do czegoś naprawdę istotnego dla całości, minie już kilka rozdziałów. I nic w tym dziwnego – to przecież powieść psychologiczna, więc wszystko, co istotne, dzieje się na poziomie bardziej podświadomym. Pisarkę bardziej interesują więc procesy i towarzyszące im reakcje i myśli bohaterki, niż sama kwintesencja jakiegoś wątków, jakieś przełomowe wydarzenie. Ciekawsze dla niej wydają się myśli bohaterki podczas dłużących się, rozpaczliwie samotnych  letnich dni, niż cała intryga z ową tajemniczą zakonnicą, która kilka razy przemyka przez akcję książki, pozostawiając po sobie – szczególnie w moim przypadku – najpierw niedosyt mrocznych, mistycznych zagadek, a potem rozczarowanie naciąganym i zupełnie przyziemnym rozwiązaniem, które jakoś nie pasuje do całości, co więcej, psuje wszystko, co było zrobione dobrze. Zresztą, szkielet fabularny książki nie uniósł ciężaru wyrafinowanego studium kobiecej świadomości i w tym punkcie powieść rozłazi się we wszystkie możliwe strony. Pisarka przede wszystkim nie jest konsekwentna – czasami pisze powieść obyczajową, zagłębiając się w szczegóły panoramy wielkiego europejskiego miasta odbitego w nieskażonych globalizacją oczach przybysza z Wysp i ciekawymi spostrzeżeniami o mentalności tamtejszych ludzi widzianych przez osobę zewnątrz; czasami jest to powieść lekko gotycka, wspaniale mistyczna, podmalowana chorobą głównej bohaterki graniczącą z obłędem; najczęściej jednak jest to powieść psychologiczna, opowiadająca o samotnej kobiecie w wielkim świecie, a najbardziej opowieść pisarki o swojej podróży na kontynent, dość topornie ujęta w ramy powieści. Bo bynajmniej nie jest tak, że – jak na przykład w Wichrowych Wzgórzach czy Jane Eyre – jeden gatunek czy konwencja nakłada się z drugą, tworząc kolorową, różnorodną mozaikę. Tu wszystko się gryzie – psychologia z romansem, romans z obyczajowym portretem ludzi otaczających bohaterkę, a to z owym wątkiem zakonnicy, którym pisarka próbuje nadać powieści jakąś określoną formę, robiąc to niestety bez pomysłu. I choć wszystkie rwące i plączące się wątki w pewnym momencie splatają się kunsztowną całość, przy całym psychologicznym realizmie trudno uwierzyć w te wszystkie cudowne zbiegi okoliczności, tym bardziej, że znając prawidłowości w takich powieściach można zabawić się we wróżbitę Macieja i już na początku przewidzieć zakończenie choćby jednego z wątków. Więc brak pomysłu? Tak, chyba to. Autorka chciała napisać coś o swoich przeżyciach (a wiemy, że były one intensywne i stanowiły dobry materiał na książkę) w Brukseli, jednocześnie tworząc splątaną, mroczną historię o samotności i wyobcowaniu, nie wiedziała jeszcze, jak ukryć to wszystko pod warstwą beletrystycznego zmyślenia. Albo miała zły pomysł. Bo można pisać jak najpiękniej, zgłębiać psychologiczne kwestie samotności czy nieszczęścia balansując na granicy z poważną filozofią, ale jeśli chodzi o powieści, koncept na precyzyjną, poukładaną i zaskakującą czymś fabułę (i nie tak boleśnie naiwną, bo jeśli w Jane Eyre przełknęłam jeszcze jakoś fakt, że Riversowie byli rodziną Jane, to tu bardzo trudno jest zrozumieć cel tych wszystkich cudownych zbiegów okoliczności), będącą szkieletem, to grunt i podstawa wszystkiego. Nie polubiłam głównej bohaterki i widzę, że nie jestem odosobniona w mojej opinii. Nic dziwnego, bo chociaż mamy wgląd w jej myśli i dzieli się z nami najbardziej intymnymi myślami i wydarzeniami, nie jest miłą osobą. Milcząca, powściągliwa w uczuciach, skryta, uparta, surowa, cokolwiek dziwna; nikt nie przypuszczałby, że może mieć bogate życie wewnętrzne i niezwykłą inteligencję emocjonalną, pozwalającą na trafną ocenę otaczających ją ludzi (to czasem było trochę irytujące, bo oceny Lucy były zawsze trafne, przez co niektórych – szczególnie tych, których nie lubiła i o których miała złe zdanie – traktowała z góry), a przede wszystkim ogromną wrażliwość, przez którą niejednokrotnie musiała bardzo cierpieć. Najbardziej irytującą rzeczą w jej zachowaniu jest jednak bierność wobec sytuacji, w jakich się znajduje. Ona, przynajmniej na początku, nawet nie marzy, żeby zmienić swoją sytuację, wyjść z cieni i zacząć żyć normalnie, nawet nie walczy ze swoją chorobą, nie szuka żadnego wyjścia. To tak, jakby nie miała instynktu samozachowawczego, co jest niemal niemożliwe. I tylko snuje się ze swoimi smutnymi przemyśleniami i swoim pięknie opisanym, niemal namacalnym, wciągającym mrokiem bardziej widmowa od ducha mniszki, którym nie martwi się zbytnio, a nawet nie myśli tak często jak o pewnym dość przystojnym lekarzu (podziwiam odwagę, bo potkawszy podobną zjawę, przez dłuższy czas nie byłabym w stanie myśleć o czymkolwiek innym), u którego nie ma przecież żadnych szans. Nie ukrywam też, że wiele jej uwag – jako protestantki – tyczących się wyznania rzymskokatolickiego dotknęło mnie osobiście. I to nie z powodu samej krytyki – jestem świadoma błędów popełnianych przez kler i problemów, które pojawiają się często i dotyczą przecież każdej ludzkiej w gruncie rzeczy instytucji, ale z powodu tonu: Lucy brzmi, jakby zjadła wszystkie rozumy i tylko ona jedna wiedziała wszystko i o wszystkim, jakby nie miał prawa wierzyć w świętych, bo ona śmieje się z legend o nich. Jak na nienawidzę takich ludzi! Trzeba jednak przyznać, że technicznie postać Lucy jest dobra, wręcz bardzo dobra – minimalistyczna, ze starannie i logicznie powiązanymi cechami, niezwykle wiarygodna (a przez to jeszcze bardziej irytująca) oraz harmonijnie zbudowana. Objawy dotykającej jej choroby są wiarygodne, mrok i samotność niemal namacalne i przytłaczające, a subiektywnie widziany przez nią świat zgodny z jej światopoglądem; co więcej, czytając, mamy wrażenie, że jesteśmy w stanie zrozumieć jej problemy i rozterki, zgodzić się z nią nawet w niektórych kwestiach, a przy końcu dopingujemy jej i cieszymy się z jej szczęścia. Sęk w tym, że po skończeniu lektury, kiedy refleksje jakoś się skonkretyzowały, uznałam, że to tylko kwestia talentu Autorki, która potrafiłaby sprawić, że współczulibyśmy nawet samej Miley Cyrus z brokatem na twarzyczce, gdyby to o niej postanowiła napisać.  Z pozostałych bohaterów udało polubić się tylko Paulinę Home i to od pierwszego rozdziału o niej. Ta postać ma w sobie jakiś delikatny czar, coś niewinnego, delikatnego czego nie mają pozostali bohaterowie, z Lucy włącznie. I choć postać tej dziewczyny jest tylko kontrastem irytującej Ginevry Farnshave, to naprawdę można ją polubić. Ma w sobie życie, duszę, coś, co czyni ją żywą, mimo dziwnej dziecinności i braku konkretniejszych wad, co sprawia, że jest nieco za bardzo idealna. Nawet Lucy mówi o niej, że ma w sobie coś, co prześwietla przez jej ciało, jakąś lekkość i czystość, co wydaje się prawdą. Tak, ta postać oczarowała mnie już od początku, kiedy była małą, nieco dziwną i bardzo nerwową dziewczynką o niespotykanej w jej wieku inteligencji i zdolności przywiązywania się całym sercem do innych, wybranych przez siebie ludzi, a później, kiedy powróciła na karty książki jako niemal już dorosła kobieta, utrwaliła moje przekonanie, że ta postać, nakreślona o wiele mniej dokładnie niż Lucy, jest jednym z tych powodów, dla których – mimo wszystko – warto byłoby książkę przeczytać. Doktor John nie ma już w sobie tego czaru, jest bardziej zwykły, przyziemny i z pewnością zbytnio wyidealizowany przez główną bohaterkę, więc nieprawdziwy. Takich bohaterów jak on to ja znam, nie chwaląc się, pęczki. Tak samo, jak pozwolę sobie zauważyć, bezbarwny i nieciekawy, nieco irytujący profesor Paul Emanuel, chyba jedna z tych postaci, która okazała się kompletną klapą, chociaż miała ogromny potencjał (szczególnie jeśli chodzi o konflikt wyznaniowy i ta cała historia z nieszczęśliwą Justyną Marią). Gdzie mu tam do pana Rochestera, który do dzisiaj zapiera mi dech w piersiach! Nie ma tu nie tylko tych pięknych, przesyconych uczuciem dialogów jak w Jane Eyre, ale i wyraźnych cech charakteru i logiki w tym wszystkim. Mimo że wiadomo, że kto się czubi, to się lubi, (przez co cały ten wątek był strasznie przewidywalny) to jakoś ciężko mi uwierzyć w to, że para nagle stała się przyjaciółmi – nie wierzę zresztą w przyjaźń damsko-męską – a już na pewno nie w to, że wychowanek jezuity i gorliwy katolik będzie tak pobłażliwy w stosunku do protestantki. Bo o ile niedopowiedzenia i nieścisłości w wątku chociażby owej Justyny Marii nadają całości pewien tajemniczy posmak, to takie rzeczy, związane z logiką całej akcji, powinny być wyjaśnione, przynajmniej ja bym chciała, żeby tak się stało. Oczywistej antypatii do panny Farnshave nie muszę chyba tłumaczyć nikomu, kto powieść czytał, a dwie drugoplanowe bohaterki kobiece – chrzestną Lucy i panią Beck – darzę neutralnym uczuciem, zabarwionym jedynie lekkim ubolewaniem nad kolejnymi zmarnowanymi szansami nakreślenia ciekawych postaci, które wspominałabym długo potem. Bo niestety – oprócz może Pauliny, żaden z bohaterów książki nie pozostanie ze mną na dłużej, w przeciwieństwie do Jane EyreJane Eyre, Jane Eyre … Jedyna różnica między tą a tamtą książką jest taka, że o ile tamtą czytało się szybko i uśmiechem na ustach, ta wymagała dużo więcej czasu i skupienia. I – w tym przypadku wyjątkowo zgodzę się z blurbem – różnią się klimatem, bo ta jest mistyczna, a tamta gotycka. A poza tym jest niemal tak samo: samotna młoda kobieta, cudowne zbiegi okoliczności (tutaj aż ich przesyt), mężczyzna, który się interesuje ową dziewczyną i zawód młodej bohaterki, a także forma przypominająca autobiografię czy intymną spowiedź. Hm. Boję się, że w przyszłości, po przeczytaniu wszystkich książek Autorki, wszystkie te opowieści zleją się jedno, skoro już teraz przez podobne schematy jej proza staje się dla mnie coraz bardziej przewidywalna. Ten sam sposób obrazowania, w tamtej książce jednak o wiele barwniejszy i różnorodny, a tutaj wzięty niczym z okładki powieści z landrynkowo różowymi akcentami przy końcu. Tam podszyty liryzmem i pasją, tu – tylko ledwo wyczuwalnym liryzmem, maniakalnym analizowaniem samotności opakowanym w wyrafinowaną prozę bez duszy. Bo jeśli w Jane Eyre czuć było młodość Autorki, tu mamy tylko zmęczenie materiałem, duszenie się we własnych słowach, owijanie w mroczne zwoje stroju mniszki-widma, której tajemnica jest tak racjonalna i wyzbyta odrobiny tej dziwnej magii z tamtej powieści, że aż boli. I to bardzo.  Gdy skończyłam czytać byłam rozczarowana. Ale nie książką, tylko sobą. Nie rozumiem przecież arcydzieła! Nie potrafię go docenić! Co się ze mną stało? Obejrzałam jeden głupi film czy odcinek czegoś idotycznego za dużo i drastycznie spadło mi IQ? Może w ogóle zgłupiałam albo padł mi mózg? Ale przecież jestem zachwycona mroczną, mistyczną aurą, zasługą niezwykle pięknego języka Autorki, jaką owinięta jest powieść; jestem zachwycona ciemnymi nocami, zjawą mniszki, aleją, Villette, miastem jak ze snu, pełnym mistyki cierpieniem Lucy, dotykającym szaleństwa, opisem samotności, wyobcowania i pustki, które przytłaczają również czytelnika, sceną z panną Marchmont, świetnie napisaną, pomysłową i niesamowitą. Bardzo lubię Paulinę, muszę też sprawiedliwie przyznać, że Lucy była bohaterką dobrze skonstruowaną. Ale arcydzieło to nie jest, bo wszystkim nie można się zachwycać, a przynajmniej ja tak sądzę - dobra powieść psychologiczna, na miłość Boską, nie jest taka długa i rozwlekła, a Joyce’a i Prosta tu po prostu nie ma, to samo się tyczy śladowych ilości owego strumienia świadomości. To na tyle dobra powieść, by zacząć modę na literaturę psychologiczną, na analizę ludzkich stanów emocjonalnych, na zgłębianie mroku samotności, najbardziej skomplikowanego z nich, ale na tyle przeciętna, by nie być zaliczona do największych osiągnięć owego gatunku, a nawet – wydaje mi się – pisarki, choć nakreślone w niej słowa były jednymi z ostatnich, jakie wyszły spod jej pióra. Tytuł: „Villette” Autor: Charlotte Brontë Moja ocena: 5,5/10 recenzja pochodzi z mojego bloga: http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/mroki-samotnosci-recenzja-ksiazki.html
Link do opinii

"Villette". Już sama jej okładka intryguje. Mglista poświata zwiastuje "coś" nieodgadnionego. Ponadto to ostatnia książka, którą Charlotte Brontë zdążyła napisać przed śmiercią. Zachwycał się nią George Elliot i Virginia Woolf. Co więcej to pierwsza powieść, w której użyto tego rodzaju monologu wewnętrznego, który całe lata później stosował w swej prozie Marcel Proust i James Joyce. To niesamowite uczucie czytać książkę, która mimo, że została napisana 160 lat temu nadal jest aktualna. Jeśli jej jeszcze nie znacie to zapraszam do lektury mojej opinii...

To najbardziej wyrafinowana i naszpikowana emocjami praca Charlotte Brontë. To tu pisarka ukazała głębię samotności Lucy Snowe. Nasza główna bohaterka i jednocześnie narratorka uciekła od nieszczęśliwej przeszłości w Anglii, aby móc rozpocząć nowe życie jako nauczycielka angielskiego we francuskiej szkole z internatem w Villette. Walczyła o niezależność, jednocześnie lokując nieszczęśliwie uczucia. Nowoczesna kobieta, jak na tamte czasy, musiała zdecydować, czy jest ktoś w tym społeczeństwie, z kim mogłaby się związać i nadal czuć się wolna...

Dla mnie "Villette" to opowieść o młodej kobiecie, która doznała poważnego szoku z powodu śmierci bliskich jej osób. Z natury nie komunikatywna, jednak pod wpływem negatywnych przeżyć całkowicie zamknęła się na świat zewnętrzny. Marginalizowana przez społeczeństwo. Bez majątku i koneksji. Dobra obserwatorka innych. Jako cel swego życia stawiała sobie unikanie ewentualnych zranień. Uczyła się żyć, zachowując przy tym pozory spokoju. Jednakże jej wewnętrzna pasja utrudniała zapanowanie nad emocjami. Dlatego cała książka to niekończąca się walka. Próby życia pozbawionego uczuć.

Dzięki Lucy poznałam myśli i uczucia innych bohaterów. Dziewczyna opowiedziała swą historię nie pozwalając, abym ujrzała jej rozpacz, nieszczęście i samotność. Nie ujawniła swojego prawdziwego ja. Była przekonana, że tylko niektóre, wybrane osoby są obdarzone przez los łatwym życiem, pełnym szczęścia i zadowolenia. Cały czas zastanawiałam się czy bohaterka w końcu się wyzwoli? Czy zdoła uciec z więzienia samotności? Narratorka była jednak bardzo powściągliwa. Nigdy nie mówiła wszystkiego.

Charlotte Brontë wykreowała tu bohaterkę, której współczułam i życzyłam jej wszystkiego dobrego. Pisarka opisała uczucia Lucy z taką szczegółowością, że jestem pewna, że musiała ich doświadczyć osobiście. Czułam się tak, jakbym czytała jej pamiętnik. Ponadto natrafiłam tu na żywe, często zabawne dialogi i udane uwagi. Według mojej opinii zaletą tej pozycji jest również to, że książka zawiera wiele odniesień do kultury i historii. Poza tym miłośnicy języka francuskiego odnajdą to wiele dialogów w tym jakże śpiewnym języku (w tym wydaniu na szczęście dla mnie zostały przetłumaczone w przypisach od razu pod tekstem. Niestety nie znam języka francuskiego).

Mówiąc krótko - ta powieść przebiła moje serce. Jak strzała. Samotność, smutek, lęki, pasja, lojalność, siła i wiara. Proza Brontë uosabia to, co kocham najbardziej w literaturze epoki wiktoriańskiej. Formalne, a zarazem liryczne, namiętne, transcendentalne struktury. Prawie każde zdanie jest głębokim doświadczeniem. Ponadto pisarka przesunęła tu granice literatury. Zawarła magię, mistycyzm, dodała tajemnice i nieodwzajemnioną miłość. Nic dodać nic ująć.

Powiedzieć, że ta książka jest oryginalna, jedyna w swoim rodzaju, to za mało. Jest ponadczasowa. To studium ludzkości. Brontë ukazuje tu izolację w okrutnym świecie. "Villette" to jakby badanie złożonego, wewnętrznego świata kobiety. Psychologicznych skutków bycia outsiderem. Życia w cierpieniu, rozpaczy i ciągłego oczekiwania na "te" wyśnione chwile wypełnione miłością i szczęściem. To powieść napisana przez kobietę w głębokiej żałobie. Jednak ostatnie 100 stron książki to z pewnością najlepszy przykład romantyzmu na jaki kiedykolwiek się natknęłam. Być może najlepszy, jaki kiedykolwiek napisano.

Twierdzi się, że ta pozycja jest w dużym stopniu autobiograficzna. Tylko kilka podobieństw pomiędzy fabułą a życiem pisarki od razu rzuca się w oczy. Reszta pozostaje w sferze domniemywań. Mimo, że czytałam wcześniej biografię autorki "Charlotte Bronte i jej siostry śpiące" pióra Eryka Ostrowskiego ciekawi mnie na ile procent "Villette" jest prawdziwą historią jej twórczyni...

Link do opinii
Avatar użytkownika - KaMax
KaMax
Przeczytane:2013-12-28,
Moją opinią jest recenzja zamieszczona na portalu Granice.pl
Link do opinii

,,Nikt nie puszcza się na rwące, zmącone wody miłości, jeśli nie przyświeca mu gwiazda nadziei." 

 

Mówi się, że miłość ogłupia człowieka, ale jednocześnie dodaje skrzydeł. Jej drogi nie są proste wręcz przeciwnie bywają kręte i wzniosłe męczące i karkołomne, jak również urodzajne i dodające energii. Wszystko zależy od tego, jakie przeświadczenie o niej właśnie trafi w nasze ręce. 

 

Książkę te można podzielić na dwie części, które dają nam różnorakie emocje, uderzają w inny sektor naszego wnętrza, pobudzając różne zakamarki naszej duszy. 

 

Refleksje głównej bohaterki, momentami tak podobne do moich, jakby wciągnięte zostały ode mnie i wpisane na karty tej powieści. Miałam dziwne wrażenie jakbyśmy w pewnym stopniu były jednością myślącą w identyczny sposób. Gorycz spływająca na człowieka, spowodowała, że serce rozrywa zaciskający się supeł, nasiąknięty bólem i rozpaczą. 

 

Pozycja ta daje nam również szansę na samodzielne budowanie portretu psychologicznego postaci. Nie poznajemy jej w całości, dosadnie. Szczątki informacji, jakimi raczy nas autorka, sprawiają, iż aby stworzyć pełny obraz musimy przypatrywać się szczegółom, wyszukując odpowiednie puzzle tej układanki. 

 

Delikatny, a zarazem wdzierająca się do serca język tej powieści, pozwala nam rozkoszować się jego pięknem, płynąć przez ocean na tratwie, która oplata nas bezpieczeństwem i harmonią. Wsłuchując się w jednostajną akcję, odprężamy się, nie spodziewając się zwrotów, czy niepewności, po prostu ja smakujemy niczym najbardziej wytrawne z win. 

 

Oparta na wątkach autobiograficznych pozwala nam poznać samą autorkę, jej przeżycia, czy głęboko skryte sekrety. Niespełnione pragnienia, jak i chwile cierpienia. To swego rodzaju katharsis duszy, ukryte w jej zakamarkach emocje dają upust ciemności, skrzętnie skrywanej i karmionej wewnętrznym cierpieniem. Ponadczasowa klasyka, która bardzo płynnie znajduje swoje odzwierciedlenie w obecnych czasach.

Link do opinii
Avatar użytkownika - zaBOOkowana
zaBOOkowana
Przeczytane:2021-06-11, Ocena: 5, Przeczytałem, Mam, 52 książki 2021,

Główną bohaterką jest Lucy Snowe, alter ego Charlote Brontë, która pracowała jako nauczycielka angielskiego w żeńskiej szkole z internatem. Lucy zakochuje się w dwóch mężczyznach – pierwszym z nich jest John Graham Bretton, młody lekarz, którego znała, będąc dzieckiem, a drugim jest Monsieur Paul Emanuel, profesor literatury.

 

Gdy już myśli, że znalazła swoje miejsce na ziemi, bezpieczny azyl, spostrzega, że ktoś ciągle ją obserwuje… Jednak rozwiązanie tej zagadki nie będzie takie oczywiste i łatwe.

 

Czytanie takich ponadczasowych klasyków jest jak trening na siłowni. Wymaga ono wysiłku, lecz później czujemy się sprawniejsi na umyśle i ciele. Jest to książka, która daje nam mnóstwo korzyści, lecz wymaga czasu, by na chwilę stanąć, zastanowić się nad doborem słów Lucy, jej spostrzeżeniami, przemyśleniami. Charlote Brontë dosłownie maluje słowem, bardzo łatwo odnieść je do swojej wyobraźni. Tym słowem należy się rozkoszować, spijać z kartek.

 

Lucy Snowe jest bardzo ciekawą bohaterką. Cicha, powściągliwa, jedna z najbardziej samotnych postaci o bogatym życiu wewnętrznym, jaką spotkałam. Dziewczyna, która nauczona jest ciężkiej pracy, by coś osiągnąć i do czegoś dojść. Ambitna, stroniąca od wszelkich przyjemności. Uważa, że gdy tylko straci czujność, dosięgnie ją rozczarowanie i ból.

 

Jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Charlote Brontë i jakże jestem zachwycona! Książka liczy sobie bez mała 700 stron, jednak ja się w niej zatopiłam na tyle mocno, że przeczytałam ją w mgnieniu oka i mi mało! Momentami zabawna, momentami bolesna i trudna. Można ją zaliczyć do wnikliwych powieści psychologicznych. Z racji tego, iż jest to klasyka gatunku – polecam ją wszystkim! Uważam, że każdy powinien przeczytać takową książkę choć jedną w swoim życiu!

Link do opinii

Nie ma chyba pory roku bardziej sprzyjającej dla obszernych lektur, niż ta na przełomie jesieni z zimą. Ciepłe koce, rozgrzewające herbaty i długie powieści - nic więcej nie trzeba. Szczególnie gdy za oknem wiatr, deszcz i ziąb. Jeśli szukacie idealnej książki na przedłużające się jesienne wieczory, mam dla Was interesującą propozycję.

 

 

„Villette” jest ostatnią książką Charlotte Bronte, tym ciekawszą, że Bronte oparła jej fabułę na wątkach autobiograficznych. W Brukseli (w utworze to miasto nosi nazwę Villette), pisarka przeżywała swoją zakazaną miłość do żonatego mężczyzny. Ta historia znalazła swoje odbicie w książce, nazywanej arcydziełem jej życia. 

 

Losy głównej bohaterki – Lucy Snow, poznajemy od jej dziecięcych lat. Jako młoda kobieta, z powodu splotu nieszczęśliwych zdarzeń, traci rodzinę, dach nad głową, bezpieczeństwo finansowe i właściwie nie mając już nic do stracenia, decyduje się na desperacki krok. Wsiada na statek płynący do Francji. W rezultacie opatrzność prowadzi ją do Villette, gdzie otrzymuje posadę na pensji dla dziewcząt. Po pewnym czasie Madame Beck powierza jej stanowisko nauczycielki. Wydaje się, że los zaczyna sprzyjać Lucy Snow. Bohaterka powieści wreszcie może wieść spokojne życie, podporządkowane rutynowym zajęciom. Niestety, jej sytuacja nie jest taką, jak na pierwszy rzut oka się wydaje. Wraz z pojawieniem się w zakładzie wychowawczym młodego doktora, coś zaczyna drgać w sercu panny Snow i kobieta wplątuje się w serię tajemniczych zdarzeń, które pogrzebią jej spokój.

 

„Nauczając innych i ucząc się sama, nie miałam wolnego momentu niemal. Było to przyjemne. Czułam, że posuwam się naprzód, że umysł mój nie pleśnieje i nie rdzewieje w gnuśnej bezczynności, ale rozwija swoje władze i wyostrza je nieustannym ćwiczeniom.”

 

„Villette” po raz pierwszy została opublikowana w roku 1853. Ze źródeł biograficznych dowiadujemy się, że w tym czasie Charlotte walczyła ze swoimi demonami, które znalazły ujście w tej powieści. Coś w tym raczej jest, ponieważ przez większą część tej lektury, miałam wrażenie że towarzyszą mi niepokój autorki oraz jej przygnębienie i targające sprzeczne uczucia. „Villette” to stadium przejmującej samotności kobiety i to w aspekcie ponadczasowym.

 

„Jeśli życie ma być walką, to moim przeznaczeniem było toczyć ją w pojedynkę.”

 

Najważniejsze co trzeba przyznać tej książce, to jej wartość stylistyczna. Język powieści i jej klimat, zdecydowanie zasługują na miano arcydzieła literatury światowej. Jakże szkoda, że nie pisze się już tak, jak robiły to siostry Bronte. Choć jedna z teorii spiskowych dotyczących sióstr, mówi o tym, że to właśnie Charlotte jest autorką wszystkich dzieł wydanych pod nazwiskiem Bronte. 

 

Cóż, z drugiej strony, zdaje sobie sprawę, że nie wszystkim ta powieść przypadnie do gustu, akcja jej ciągnie się powoli, leniwie wręcz i to na prawie siedmiuset stronach. Takie książki trzeba po prostu lubić. Ja lubię, dlatego też serdecznie Wam polecam jej lekturę. Zdecydowanie warto po nią sięgnąć, szczególnie w przydługie jesienne wieczory.

 

www.kochamciemojezycie.blogspot.com

Link do opinii
Avatar użytkownika - ksiazkirabe
ksiazkirabe
Przeczytane:2022-05-07, Przeczytałam,
Avatar użytkownika - Roksana
Roksana
Przeczytane:2021-07-01, Ocena: 5, Przeczytałam,
Inne książki autora
Villette
Charlotte Bronte0
Okładka ksiązki - Villette

Arcydzieło literatury i życia. Ostatnia powieść Charlotte BrontëCóż za namiętność, ileż w niej ognia! W tej książce jest coś nadnaturalnego– George...

Profesor
Charlotte Bronte0
Okładka ksiązki - Profesor

Pierwsze polskie wydanie! Pierwsza powieść Charlotte Brontë, w Anglii wydana dopiero po śmierci autorki. Państwo trzymacie w rękach jej pierwsze polskie...

Zobacz wszystkie książki tego autora
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje
Reklamy