Człowiek nigdy nie wie dokładnie, jakie zdolności posiada, a których mu brakuje. Bohaterka w wieku prawie 50 lat zaczyna wszystko od nowa. Podejmuje drastyczne kroki, opuszczając ojczyznę, przyjaciół, ale to jedyny sposób na uwolnienie się od swego prześladowcy. Żegna swój "Raj utracony", żeby osiągnąć spokój i odkryć w sobie nową siłę tworzenia, gdzieś na dalekich antypodach.
Podobno niektórzy tak mają, że jeśli bardzo pragną zmienić coś w swoim życiu, osiągną to prędzej czy później. I tak było z Marią. Pracowała, kochała, tworzyła. Nie oglądała się za siebie.
Wydawnictwo: Poligraf
Data wydania: 2012-09-27
Kategoria: Biografie, wspomnienia, listy
ISBN:
Liczba stron: 612
Język oryginału: polski
Przeczytane:2013-02-04, Ocena: 3, Przeczytałam, ...Antypody, #Wydarzyło się naprawdę, Debiut powieściowy,
„Szlak na wyspę szczęśliwości” – intrygujący tytuł, nastrojowa okładka i debiut pisarski… To wszystko zadecydowało, że z przyjemnością sięgnęłam po tę powieść.
Niestety, bardzo się rozczarowałam i naprawdę nie wiem jak mam ocenić tę książkę.
Temat podjęty przez autorkę naprawdę może poruszyć każdego… Maria jest pięćdziesięcioletnią kobietą, która żyje w małym miasteczku na Śląsku u boku męża-tyrana. Kobieta właściwie nie ma żadnych perspektyw na zmianę swojego położenia, sama boryka się z utrzymaniem domu, a mąż nie dość, że jej w niczym nie pomaga to jeszcze dodatkowo psuje większość jej starań i zabiegów. Maria żyje w nieustannym lęku o jutro, a jedyną iskierką w jej smutnym życiu jest jej jedyny syn z pierwszego małżeństwa – Mariusz. To dzięki niemu pewnego dnia Maria wychodzi z domu zamknąwszy za sobą drzwi by już nigdy do niego nie powrócić. Kobieta w tajemnicy przed mężem decyduje się na wyjazd na drugi koniec świata, aby na emigracji rozpocząć nowe spokojne życie. Taka ucieczka to dla niej jedyne rozwiązanie. W Auckland w Nowej Zelandii mieszka Mariusz z żoną i teściami i to oni udzielają Marii schronienia. Kobieta z biegiem czasu dosyć dokładnie poznaje życie na emigracji ze wszystkimi jego dodatnimi i ujemnymi stronami. Musi sprostać wielu przeciwnościom, nauczyć się języka angielskiego, podjąć pracę, znaleźć mieszkanie i zapewnić sobie utrzymanie tym bardziej, że na pomoc teściów syna nie może liczyć. Dzięki Marii poznajemy niełatwe życie na emigracji, dowiadujemy się wiele o Nowej Zelandii i prawach rządzących w tym kraju, poznajemy przyrodę i uroki Antypodów, jesteśmy świadkami wielu wydarzeń. Maria stopniowo adaptuje się w nowej rzeczywistości, pokonuje piętrzące się problemy, które są jednak niczym w porównaniu z tym, przez co musiała przejść mieszkając w Polsce. Bohaterce udaje się nawet zdobyć upragniony rozwód, wyprowadzić się z Auckland do oddalonego o 500 km pięknego regionu Taranaki. Maria zamieszkuje w miasteczku New Plymouth, w swoim niewielkim domku z ogródkiem, z którego rozciąga się piękny widok na ośnieżony szczyt Mt. Egmont o wys. 2518 m n.p.m. Spełnieniem marzeń jest dla niej dzień, w którym przyjeżdża na wyspy ukochana mama – osiemdziesięciodwuletnia starsza pani i zamieszkuje z córką na stałe. Dopiero wówczas Maria zaczyna nieco więcej myśleć o sobie. Choć wśród Polonii jest wielu przychylnych jej ludzi to jednak Marii zaczyna brakować prawdziwej przyjaźni i zaczyna nieśmiało marzyć o miłości. Swoje niespełnione uczucia lokuje w internetowej znajomości z mężczyzną. Stach staje się jej wieloletnim korespondencyjnym przyjacielem, powiernikiem, oparciem i drogowskazem. Idealizuje go odnajdując w mężczyźnie to wszystko czego jej w życiu brakowało. Maria wychodzi ze swojej skorupy, zaczyna pisać, tworzyć i otwiera się na świat…
Czy Nowa Zelandia jest tytułową wyspą szczęśliwości? A może określenie to dotyczy czegoś innego?
Wydarzenia opisane w powieści zaintrygowały mnie tak bardzo, że poznałam je do samego końca. I tylko dzięki temu nie odłożyłam książki na bok. Bardzo poważnym mankamentem jest dla mnie sposób przekazania treści. Męczyłam się okrutnie podczas lektury. Dialogi poprowadzone są w taki sposób, że czytając je gubimy się i zastanawiamy, która osoba wypowiada daną kwestię. W trakcie lektury trochę się do tego przyzwyczaiłam, ale styl pisarski pozostawia wiele do życzenia. Niemniej muszę przyznać, że dzięki tej książce zainteresowałam się mocno tamtym odległym rejonem świata, krajem kiwi, który nazywany bywa wśród Polonii także Baranowem, gdyż na 5 tys. ludzi w Nowej Zelandii żyje aż 40 tys. baranów. Polecam tę lekturę wszystkim odważnym, którzy chcą się zmierzyć z ciężkim stylem autorki i poznać bliżej Nową Zelandię – piękny kraj gdzie w czerwcu panuje deszczowa zima, a Boże Narodzenie przypada podczas upalnego i suchego lata.