Wydawnictwo: Między słowami
Data wydania: 2014-10-23
Kategoria: Historyczne
ISBN:
Liczba stron: 352
Poczatkowo wydała mi się trochę nudna, jednak dość szybko wciągnęłam się w akcję i czytałam z zaciekawieniem ale bez silnych emocji. Czegoś mi w niej zabrakło, choć nie umiem do konca powiedzieć czego :(
recenzja pochodzi z mojego bloga: http://zakurzone-stronice.blogspot.com/2015/09/72-miliony-juz-76-lat-temu-czyli.html
Nie mam wiele czasu, bo pisanie i czytanie pochałania każdą wolną od obowiązków chwilę, więc rzadko oglądam jakiś film czy serial, o oglądaniu telewizji nie mówiąc. Owszem, do kolacji włączam sobie Wiadomości, ale twarzyczki naszych polityków i rosyjskie czołgi potrafią zepuć apetyt nawet największemu smakoszowi, a do takich przecież się nie zaliczam. Nie oglądam żadnych telenoweli, Hitów na Sobotę czy komedii romantycznych, nie przeglądam nawet programu telewizyjnego i na odbiorniku zaczęła się pojawiać warstewka kurzu, co jednak mnie nie niepokoi, bo oglądanie coraz bardziej kojarzy mi się z tymi grubymi Amerykanami z żarciem z McDonalda czy – bardziej w kontekście prywatnych, niezbyt miłych wspomnień – ludźmi ze szklanymi od ekranu oczami, którzy zagapieni na kolejną strzelankę nie zwracali uwagi na to, co działo się wokół. Zresztą, żeby coś porządnego puszczali. Oprócz okolicznościowych Piratów z Karaibów i Trzech Muszkieterów kabarety przeplatają owymi dość nudnymi i przewidywalnymi filmidłami akcji, w których ten lub ów seksowny agent ocala świat od jakiegoś Geniusza Zła względnie szalonego naukowca, przy czym całość może być ogrzewanym kotletem lub nie grzeszyć wiarygodnością. Nie wspominając oczywiście o cudach techniki, jakie tylko Amerykanie potrafią wymyślić i ilości wspaniale wybuchających samochodów, no i oczywiście o pięknych, fatalnych kobietach w dopasowanych sukienkach z poprawioną komputerowo figurą, bo po prostu nie sposób być tak zgrabnym i pięknym. Nigdy nie zastanawiałam się jednak – bo nad czym się zastawiać, skoro po obejrzeniu trzech tego rodzaju filmów byłam w stanie przewidzieć akcję pięciu następnych – co by było, gdyby coś podobnego przenieść w realia historyczne i miałoby to nawet sens, bo szczególnie na dworach królów i w gabinetach jakichkolwiek ministrów polityki zagranicznej, aż roi się od szpiegów. Trzej Muszkieterowie? Może i tak, chociaż to za inteligentne. Zorro? E, szlachetny mężczyzna w masce nie pasuje do wizerunku sprytnego dworzanina czy innego osobnika, jak najmniej rzucającego się w oczy, który jest agentem tego czy tamtego władcy i za odpowiednie pieniądze zrobi wszystko, by swojego pana zadowolić i wypełnić jego polecenia. I w nie jednej powieści możemy ich spotkać, a często są nawet narratorami – bo znają najwięcej tajemnic rządzących. Ale nigdy, podczas mojego nałogowego połykania kolejnych książek, nie spotkałam się z wybuchową fabułą w stylu filmów z Jamesem Bondem, tudzież spojrzeniem na historię z przymrużeniem oka i z zachowaniem tylko ogólnych rysów epoki. Biblijne przysłowie szukajcie, a znajdziecie, ma w sobie jednak dużo prawdy, bo w końcu znalazłam odpowiednią, bardzo zachęcającą serię. Stronnicy Elżbiety Tudor są zaniepokojeni – protestancka księżniczka pojechała na dwór swojej przyrodniej siostry, królowej Marii, będącej zagorzałą katoliczką. Kiedy przez jakiś czas nie ma od niej wiadomości, do pałacu Whitehall postanawia jechać jej zausznik i szpieg, Brendan Prescott. Chłopak bynajmniej nie myśli, że zadanie będzie łatwe, ale to, co zastaje w pałacu, przerasta nawet jego. Spisek jest zaplątany i niebezpieczny, a gra toczy się o stawki najwyższe – życie zarówno księżniczki, jak i królowej, a także spokój w państwie, bo na horyzoncie coraz wyraźniej maluje się widmo wojny domowej. Ale komu ufać? Prescott przekonuje się, że bardziej niebezpieczni są starzy i ukryci wrogowie niż ci, którzy nie ukrywają swoich zamiarów, ale jak odróżnić ich od przyjaciół? Zanim okryje źródła spisku, okryje dużo zagubionych fragmentów własnej przeszłości, straci wiele i narazi się na bezpośrednie niebezpieczeństwo. Moja wina. Moja bardzo wielka wina. Ale też wina Wydawnictwa, właściwie Wydawnictw. Bo trzeba być tak genialnym, jak ja, żeby zacząć czytać trylogię od ostatniego tomu, co w przypadku opowieści o Brendanie jest zabijaniem całego ich czaru. Z drugiej strony w opisie na stronie wydawnictwa, a najlepiej na okładce książki, powinna być zaznaczona kolejność; sęk w tym, że tom pierwszy został wydany w innym wydawnictwie niż dwa pozostałe. Nie wiem, dlaczego tak się stało i raczej nie mam zamiaru dociekać, ale chyba dobro czytelnika jest najważniejsze. A ja czuję się tak, jakby ktoś właśnie zrobił mi przykrość – to jedna z tych książek, których największym atutem jest szybka, nieprzewidywalna akcja. Cóż, spróbuję ocenić ją zupełnie obiektywnie, może uda mi się udać, że nie wiem, co wydarzy się w tomie trzecim i pierwszym. Kto wie, może nie będzie tak źle, jak myślę. Okładka jest naprawdę dobra i z pewnością bardzo intrygująca. Odwrócona plecami do czytelnika kobieta, w raczej zwyczajnej, beżowej, ale ładnie haftowanej sukni z pomarszczonymi rękawami trzyma za plecami długi sztylet z elegancką głownią i zakrwawionym czubkiem. Widać także kawałek twarzy i nieco brązowych włosów, a także perłowy kolczyk w uchu. Całość przypomina bardzo okładkę trzeciego, czytanego przeze mnie wcześniej tomu, i nie tylko dlatego, że jest bardzo elegancka – co więcej, przypuszczam, że ilustracje obu tomów mają nawiązywać do postaci Marii i Elżbiety. Ewidentne podobieństwa to nie tylko ten nie do końca sensowny napis o kobietach, które zmieniły bieg historii, ale eksponowanie sukni, zakrwawionego elementu i jakiejś drogiej biżuterii, przy jednoczesnym ucięciu postaciom połowy głowy; obie też podobają mi się tak samo, chociaż ta brązowo-beżowo-czarna wydaje się bardziej tajemnicza, a sztylet dodaje całości nutki sensacji bardziej niż karta zatknięta w czyimś dekolcie. Bo kolory są tu rzeczywiście starannie dobrane: beż z jaśniejszymi elementami, delikatny brąz i czerń, nadające okładce pewnej głębi i biel czcionki tytułu, eleganckiej zresztą, oraz bardzo charakterystycznie wydrukowanego nazwiska Autora, co, mimo jego raczej nowoczesnego charakteru, ładnie współgra z resztą okładki. Grzbiet jest w kolorze jasnobeżowym, powoli przechodzącym w czerń z ujętym w charakterystyczną ramkę tytułem. Blurb jest również beżowy, z czarnymi opisami i ładnym, późnogotyckim portalem, wewnątrz którego umieszczono grafikę przedstawiającą zamek. Drażnić może tylko brak moich ukochanych skrzydełek i naprawdę duży format książki, ale – o dziwo – akuat to nie przeszkadzało mi zbytnio, wręcz przeciwnie. Dzięki temu powieść wyróżnia się w na półkach zarówno księgarni, jak i naszej biblioteczki, a okładce nadaje jeszcze więcej szyku i czegoś prawdziwie gotyckiego. W środku również jest bardzo dobrze – tekst, poprzedzielany maleńkimi koronami, został wydrukowany na ładnym, grubym papierze w kolorze kremowym, a czcionka jest naprawdę przyjemna dla oka. Prawdziwą przyjemnością jest chociażby przyglądanie się książce stojącej na półce, nie mówiąc o przerzucaniu jej kart. Przy poprzednich recenzjach powieści tego Autora podkreślałam zwykle, że pisarz operuje niezwykle subtelnym, lekkim językiem, dzięki czemu napisane przez niego zdania czyta się z przyjemnością i bardzo szybko. Tak samo jest i w tym przypadku – powieść pochłonęłam w jedno popłudnie, rokoszując się plastycznymi, nakreślonymi z niezwykłą wrażliwością opisami. Pisarz ma talent do przedstawiania przed czytelnikiem wystrojów komnat, ale przede wszystkim – do pięknych, zwiewnych lub ciężkich sukien, w jakie stroją się bohaterki. Fragmenty te zachwycają feerią nieoczywistych barw, na poczynając na śliwkowym, a kończąc na bladoniebieskim, hipnotyzują i sprawiają, że czytelnik – tak przynajmniej było ze mną – czuje pod ręką ich fakturę, albo widzi ich kolor. Oczywiście, są to sceny wplecione w poprowadzoną pewną ręką szybką akcję, opisaną lekko, z polotem i dynamiką, tylko czasami zaburzoną jakimś wyrażeniem, które sprawia, że w ogólnej harmonii rozlega się zgrzyt; ogółem jednak opisy bardziej dynamicznych fragmentów są iście filmowe i w kilku momentach mające nawet szansę wzbudzić w niektórych czytelnikach szybsze bicie serca (jeśli się nie wie, co będzie dalej..). Dialogi są w miarę naturalne, chociaż czasami zbyt filmowe i nieco efekciarskie tam, gdzie powinny być najciekawsze, przez co Autor niechcący niszczy największe napięcie i sprawia, że reakcja bohaterki wydawała się dość przesadzona i sztuczna, tak samo, jak większość tego, co powiedziała Sybilla. Żeby dać sprawiedliwości zadość, muszę napisać, że w dialogach występowały tylko śladowe ilości stylizacji na mowę szesnastowiecznych Anglików, co prawdziwie boli, szczególnie że czasami odnosiłam wrażenie, że historyczne kostiumy są za ciasne dla wyrażających się bardzo nowocześnie bohaterów. Tak. Skoro Autor uważa, że wie na temat epoki wiktoriańskiej tyle, by napisać na ten temat książkę, powinien, moim zdaniem, być oswojony z tamtym językiem. Czytelników co prawda trochę ucieknie, ale powieść nie straci nic na wartości. Książka to powieść historyczna z gatunku tych, w których więcej sympatycznego atramentu niż rzetelnych faktów, a skomplikowane sieci polityczne, z którymi musi mierzyć sie każdy władca, zostały zastąpione sensacyjnymi spiskami. Nauczona więc doświadczeniem, nie oczekiwałam więc żadnych głębszych refleksji nad historyczną materią, a czytając, byłam czujna – jak się okazało, słusznie. O ile tłem opowieści o Prescottcie był często bagatelizowany, ale niezwykle ważny fragment historii tudorowskiej Anglii, bunt Wyatta, to w wielu kwestiach pisarz pozwolił sobie na snucie własnych, dość sensacyjnych teorii. Chodzi tu oczywiście o udział księżniczki Elżbiety w buncie przeciwko swojej siostrze Marii, do dzisiaj niejasny i budzący liczne zastrzeżenia i wątpliwości profesjonalnych historyków, choć nawet prawdopodobny. Dość ciekawą kwestią, poruszoną przez Autora bardzo szeroko, było też małżeństwo Marii Tudor z Filipem Habsburgiem; cały wątek wydawał się bardzo ciekawy i w pewien sposób prawdopodobny, ale nie doszukiwałabym się w jakichś ukrytych knowań. Cesarz pragnął sojuszu z Anglią i tak naprawdę nic dziwnego, że po śmierci Marii proponował małżeństwo Elżbiecie – myślę, że nie zależało mu na żonie jako takiej, katoliczce czy protestantce, ale bardziej na politycznych konsekwencjach, tak więc kiedy starsza z nich umarła, starał się o młodszą, tyle że bez żadnych szczególnych spisków. Inna sprawa to okrucieństwo Marii i nienawiść pomiędzy siostrami wynikła nie tylko z alkowianych problemów ich ojca, króla Henryka VIII, co pogłębiały jeszcze różnice wyznaniowe i z pewnością kontrowersyjne postępki owego monarchy. O ile to drugie bez wątpienia jest prawdą, to zabolało mnie, chociaż w żaden sposób nie chcę faworyzować Marii, dość popkulturalne ujęcie tej postaci. No wiecie – Krwawa Mary, paląca na stosach protestantów; alkohol i nastolatki wywołujące jej, zdaje się, ducha na letnich obozach. Hłe, to wszystko nie było takie proste, jak Autor napisał i sam, w Posłowiu się do tego przyznaje, co świadczy o jego uczciwości wobec czytelnika. Dobrze, że chociaż przedstawia tam zarys dalszych dziejów kilku pobocznych bohaterów powieści – hrabiego Courtenay (rodzina Agnieszki de Courtenay? Nie wierzę!) i nieszczęsnej lady Jane Grey, która chyba skończyła najgorzej ze wszystkich. I chociaż teorie Autora, sfabrykowane raczej na potrzeby powieści, która miała odznaczać się szybką akcją, spodobają się zwolennikom wszelkiej maści teorii spiskowych, książka nakłoniła mnie do kilku ciekawych refleksji, co dla mnie jest niezaprzeczalnie zaletą. Zawiodłam się trochę na akcji, ale są to raczej moje subiektywne odczucia; uczucia osoby, która wiedziała wszystko z wyprzedzeniem. Mimo tego po dopisanym nieco na siłę – teraz dopiero to widzę – tomie trzecim spodziewałam się od książki czegoś więcej. Intryga nie była tak skomplikowana, jak poprzednio, a wyjaśnienia, szczególnie jeśli chodzi o wątek hrabiego Courtenay, nieco naciągane. Nie było tu też tego, co chciałam wtedy najbardziej od książki: wątku Sybilli Darrier, który swoją nijakością zupełnie nie pasował do intrygującej bohaterki, pozbawiając ją jej dziwnego, mrocznego czaru, co tak bardzo zachwycił mnie wcześniej. Zresztą większość wątków wypadałoby rozwinąć, rozbudować; fragmenty, które pisarz pominął, mogłyby nadać książce rumieńców, sprawić, że konstrukcją swojej fabuły nie będzie tak bardzo przypominać tomu następnego – chociażby losy uwięzionych Dudley'ów i nieszczęśliwej lady Jane, sam bunt Wyatta, w rzeczywistości wzmiankowany tylko w kilku miejscach, a przecież mający realny wpływ na losy fikcyjnych nawet bohaterów. Przyznam szczerze, że miałabym chętkę nawet na bardziej szczegółowe nakreślenie relacji łączącej księżniczkę Elżbietę z hrabią Courtenay. O przewidywalności, nawet gdy się nie czytało tomu trzeciego, wolę już taktownie nie wspominać. Pewne rzeczy należałoby także napisać inaczej, chociażby wątek miłości Brendana i Kate, blady, nieciekawy i źle skonstruowany, rozchodzący się w szwach, tak samo, jak wątek z byłym zarządcą posiadłości Dudley'ów – bo tyle tylko mogę zdradzić – mający szansę być rzeczą bardzo ciekawą, ale zepsuty i przez to niezbyt logiczny. Zresztą wątki czasami prawdziwie się tu rwą lub znikają, by pojawić się tam, gdzie nie powinny – obronną ręką wychodzi tylko ta część fabuły w pewien sposób podobna do filmów akcji z Bondem, nawet momentami równie widowiskowa co wybuchające samochody z laskami w środku i pojedynki Muszkieterów. Sceny te czyta się dobrze, ciekawie, czasami z zapartym tchem i podekscytowaniem, mimo że Autor stara się zachować pewną autentyczność, dając odpocząć czytelnikowi przez chwilę i pomiędzy zapierające dech w piersiach i cokolwiek niebezpieczne dla Brendana przygody wpleść chociaż moment wyciszenia. Nieliczne to jednak fragmenty, bo w tej książce o to nie chodzi – ma być jak najbardziej wybuchowo, jak najbardziej tajemniczo, a gra ma się toczyć o jak największą stawkę. I, od biedy, wszystko tu jest. Już przy okazji recenzji następnego tomu pisałam, że Brendan nie jest ciekawą postacią. Bo nie jest. Poza byciem Typowym Bondem, z wszystkimi cechami młodego, niezwykle rozgarniętego w życiu człowieka, który tak bardzo kocha swoją wybrankę, ale nie potrafi przezwyciężyć jakże męskiej i bondowskiej egzystencji chuci do pięknej, tajemniczej femme fatale nie jest nikim oryginalnym, takim samym jak tysiące mniejszych i większych Bondów, łącznie z jednym prawdziwym Jamesem Bondem. Postacią irytującą, nie tylko przez swoją nijakość, ale fałszywą skromność, w zamiarach pisarza zapewne uczciwą, ale wyglądającą na paskudnie udawaną. Tak jak zresztą cała jego postać, cechy dobre i złe. Nie to, że nie ma w nim życia; jest, ale jakieś takie ... udawane? Za idealne, za proste, za gładkie, za bardzo wymuskane. Każda inna postać była lepsza, szczególnie – nie ukrywam zdumienia, chociaż czasami bywa tak, że niektórzy znają płeć przeciwną lepiej niż swoją – postacie kobiece. A jakie tu mamy kobiety? Bardzo intrygująca, chociaż nierozwinięta wystarczająco, ale z ogromnym potencjałem królowa Maria I Tudor. Blada, bardzo wyblakła księżniczka Elżbieta, chociaż Autor podjął jakieś nieśmiałe próby ukształtowanie jej charakteru tak, by był tak bardzo płomienny, jak jej włosy, co – bądźmy szczerzy – niezbyt mu się udało. I, oczywiście, Sybilla Darrier.
Kim naprawdę była Coco Chanel? Wielką wizjonerką, niemieckim szpiegiem, namiętną dziewczyną poszukującą uczucia? Teraz nareszcie może opowiedzieć własną...
Egocentryczka. Perfekcjonistka w każdym calu. Uparta i bezkompromisowa. Nienasycona.Zawsze fascynowała i nadal inspiruje. Maria Magdalena Dietrich pochodzi...