Wydawnictwo: Warszawska Firma Wydawnicza
Data wydania: 2013-06-06
Kategoria: Publicystyka
ISBN:
Liczba stron: 124
Z opisu brzmi jak reportaż podróżniczy - w końcu autorka jest dziennikarką i opisuje swoje wspomnienia związane z emigracją na Węgry, a dokładnie do Siófok nad Balatonem. Jednak dużo więcej tutaj o miłości i przyjaźni, niż o kraju. Książka bowiem zaczyna się ckliwym romansem, aby potem przerodzić się w fascynację poznanymi ludźmi i opowieść o zmianach w życiu. Nie jest jednak tak, że zupełnie nie ma tu Węgier. Są - w opisach miejscowej kuchni, muzyki, alkoholów czy języka. Przeprowadzka do obcego kraju przyniosła bowiem za sobą także fascynację wszystkim, co się w nim znajduje.
Autorka zapałała do Węgier miłością od pierwszego wejrzenia. Jedne wakacje, poznanie jednego człowieka niemal całkowicie zmieniły jej dotychczasowe, stabilne życie. A każdy kolejny powrót do tego kraju wiązał się coraz bardziej z fascynacją miejscem niż poznanym pewnego wieczoru Szabim. Aż w końcu Kociuba spontanicznie postanawia rzucić wszystko, co ma i przeprowadzić się kilkaset kilometrów od Warszawy.
Pierwsze wakacje, potem pierwsza jesień, zima, pierwszy dom, praca na Węgrzech - to wszystko sprawia, że razem z autorką poznajemy kolejne elementy tego kraju. Niby podobnego do Polski, a jednak w niektórych miejscach bardzo różnego.
Na brzegu Gyongyi, która latem sprzedaje na plaży gotowaną kukurydzę, teraz pod grzane wino oferowała chleb ze smalcem, posypany piórkami czerwonej cebuli i słodką papryką w proszku. To chyba najbardziej typowa węgierska zagrycha. Obok sprzedawali pieczone kasztany.
Podobieństwa autorka zaczyna zauważać, gdy wreszcie próbuje sformalizować pobyt na Węgrzech. Okazuje się bowiem, że absurdy w węgierskich urzędach spokojnie dorównują naszym rodzimym sytuacjom, a próbując zamieszkać w Siófok trzeba najpierw zwiedzić wszystkie okoliczne miasta, z których każde ma urząd do innych spraw.
124 strony książki czyta się szybko i sprawnie. Dynamiczne opisy i częste dialogi sprawiają, że jest to lektura na jeden wieczór.
Którędy na obrotową salę klubową? Gdzie lotosy rosną na wolnym powietrzu? Wyspa Gołębi czy Bażanci Zamek? Gdzie można poczuć klimat węgierskich...
Z kieliszkiem Tokaju w rytmie czardasza! Jeszcze nigdy marzenia tak łatwo się nie spełniały! #Budapeszt - miasto o dwóch obliczach #Tokaj - degustacja...
Przeczytane:2013-09-08, Ocena: 3, Przeczytałam, 52 książki 2013, Mam,
Kto choć raz słyszał węgierską mowę, ten z dużym prawdopodobieństwem doszedł do wniosku, że brzmi ona niezrozumiale i skomplikowanie. Pochodzenie języka jest nieznane, a dbałość o jego czystość sprawiła, że ciężko w nim znaleźć słownictwo z naleciałościami pochodzącymi z języków najpowszechniej używanych. Tam nawet zwykle wszędzie zrozumiały hotel to obco brzmiąca szálloda, a komputer określają wyrazem számitógép. Do tego należy dodać trudną gramatykę czy kosmicznie długie słowa, których wymowa staje się nie lada wyzwaniem. Okazuje się jednak, że chcieć to móc. Wystarczy odpowiednia motywacja. Katarzyna Kociuba na Węgrzech była raz. Miała wówczas pięć lat. Zwiedziła Budapeszt, ale z w pamięci małej dziewczynki pozostało jedynie wesołe miasteczko. Szukając pomysłu na wakacyjny wyjazd, pomyślała o Balatonie, największym węgierskim jeziorze. Ten wyjazd był jej potrzebny. Lato zapowiadało się kiepsko, potrzeba odpoczynku dawała się we znaki, a związek z ówczesnym partnerem wchodził w fazę "chyba nie mamy ze sobą już nic wspólnego". W towarzystwie przyjaciółki Sylwii, Katarzyna rusza do Siófok, turystycznego miasta nad Balatonem, określanego mianem letniej stolicy Węgier. 17 kilometrów plaży i szalone, imprezowe noce - idealne miejsce, by oderwać myśli od nieudanych związków lub... poszukać nowego partnera. Na jedną noc lub na nieco dłużej.
Najlepsze wakacje to te nieplanowane, a im bardziej coś się nie układa na wstępie, tym bardziej z reguły rosną szanse na szczęśliwe zakończenie. Mało kto jednak, jadąc na urlop, zakłada, że wywróci sobie życie do góry nogami. Nawet ktoś tak oddany przygodom jak ja - tymi słowami rozpoczyna się Rejs po Węgrzech. Katarzyna Kociuba, obecnie mieszkanka Siófok, właścicielka biura turystycznego HelkaTours, wyjechała nad Balaton tylko na chwilę, na kilka dni, by podładować akumulatory i oderwać się od codzienności. Miała przywieźć stamtąd kilka zdjęć, wspomnień i piasek w butach. Po jakimś czasie ta wycieczka stałabym się jedynie jedną z wielu, ot, wakacyjny wyjazd, który z roku na rok wspomina się coraz rzadziej. Stało się jednak inaczej.Kociuba najpierw przedłuża urlop, później wyjeżdża, wraca, wyjeżdża, wraca... W międzyczasie z zapałem uczy się języka, aż w końcu podejmuje decyzję zmieniającą całe jej życie. Rejs po Węgrzech to opowieść Polki zafascynowanej Węgrami. Krajem i ludźmi, płci męskiej - należałoby dodać dla oddania pełnego obrazu sytuacji. Katarzyna Kociuba udowadnia, że upór i motywacja to motory o niesamowitym napędzie, pomagają wiele osiągnąć, jeśli tylko nie traci się z oczu celu i nie poddaje zwątpieniu. Nie jest łatwo nauczyć się języka węgierskiego, a formalności związane z przeprowadzką do innego kraju mogą zabić nawet najdzikszy entuzjazm, ale nie są to przeszkody mogące pokonać wulkan energii, jakim jest bez wątpienia autorka recenzowanej książki. Cała ta historia jest świetnym materiałem na książkę, niestety w tym wypadku nieco zmarnowanym. Dlaczego? Już wyjaśniam.
Lubię zwariowanych ludzi, takich, którzy nie boją się zmian, nie chowają po kątach, tryskają energią, pomysłami, nie potrafią usiedzieć na miejscu. Taka jest Katarzyna Kociuba i taki jej obraz wyłania się z Rejsu po Węgrzech. Czytelnik, nawet ten średnio spostrzegawczy, bez problemu to zauważy. Autorka najwyraźniej w to nie wierzy, bo uparcie powtarza jaka to jest szalona, spontaniczna, z głową pełną nieszablonowych pomysłów. Mnie to zniechęca, tym bardziej, że autorka nawet mało odkrywcze koncepcje próbuje przedstawić jako coś niezwykłego. Ot, choćby tę dotyczącą nauki języka. Wpadłam też na genialny pomysł, że ponieważ nie mam węgierskiego chłopaka będę w kółko słuchać węgierskiej muzyki. Miało to zastąpić konwersacje. Nie, to też nie było normalne zachowanie, nie oszukujmy się. Ale skuteczne. Fascynujące wydają się autorce motywacje do nauki języka polegające na tym, że jeden z kursantów chce się móc dogadać z kontrahentami, któraś kursantka z dziadkami, a jeszcze inna poznać język swego męża pół-Węgra. Faktycznie, wszystko to jest niesamowicie zaskakujące i nietuzinkowe. Fascynacja Katarzyny Kociuby Węgrami odnosi się przede wszystkim do mężczyzn, nie zaś kraju. Piękni panowie wspominani są częściej niż inne atrakcje. Niby nie ma w tym nic złego, autorka sama przyznaje ja chyba zdecydowanie jestem kochliwa (a skąd!), ale pojawianie się kolejnych kochanków (w tym także tych potencjalnych) nieco nudzi. Zdecydowanie bardziej interesujące były fragmenty dotyczące ciekawostek z życia w kraju, różnic kulturowych czy zmagań z biurokracją przy próbie przeprowadzki (okazuje się, że pod tym względem nie tylko Polska jest krajem pełnym absurdów).
Rejs po Węgrzech czyta się niezwykle szybko. Format jest niewielki, kilka zdjęć uatrakcyjnia opowieść, a humorystyczny styl sprawia, że miejscami robi się całkiem zabawnie. Książka pisana jest potocznym językiem, co może nie przeszkadza, ale niekiedy tu czy tam coś zgrzyta w składni. Teraz ZUS. Co prawda straszą mnie, że za moje lata pracy należy mi się 300 złotych, ale piechotą nie chodzi[4]. Bywa, że w oczy razi jakaś literówka lub użycie wyrazu "przekonywującej", a podpisy pod zdjęciami zaczynające się od wielkich liter z niejasnych przyczyn nie kończą się kropkami. Gdyby tak autorka mniej uwagi poświęciła swym przystojnym węgierskim przyjaciołom, a nieco mocniej skupiła się na samym kraju, ciekawostkach przyrodniczych czy kulturowych, Rejs po Węgrzech byłby zdecydowanie bardziej fascynującą lekturą. Wszak nie tylko od odległych, egzotycznych krajach można pisać ciekawie. Często tak mało wiemy o pobliskich krajach, a przecież jak mówią mądrości ludowe Polak, Węgier, dwa bratanki. I warto wiedzieć dlaczego. Mimo moich zarzutów, zachęcam Was do zajrzenia do tej pozycji. Dlaczego? Bo czasami zbyt łatwo rezygnujemy ze spełnienia marzeń czy planów, a spontaniczne decyzje szybko giną przytłoczone wnikliwą analizą ewentualnych konsekwencji. Katarzyna Kociuba pokazuje, że czasami warto wziąć się w garść, ruszając przed siebie. I chwała jej za to.