Na miłość boską, nie chcesz czytać tej powieści!
Jeżeli jesteś w drodze do dyskontu. Albo do modnej galerii.
Jeżeli pijesz piwo do biesiadnej tv. Albo wino przy muzyce klasycznej.
Jeżeli nie starcza ci do pierwszego. Albo kupujesz nowe auto.
Jeżeli jesteś prawdziwym Polakiem albo polactwem pogardzasz.
Nie czuj się bezpieczny. I trzymaj się z dala od tej książki.
Zaraza. Hańba. Zaprzaństwo. Wraża propaganda za judaszowe srebrniki.
Choć niektórzy twierdzą, że to nowa epopeja pisana ku pokrzepieniu serc - nie wierz! Bądź czujny, wróg czuwa wszędzie.
Doskonale czarne zwierciadło przechadzające się nie tyle gościńcem, co podrzędnymi ulicami polskiego miasta - oto powieść Marcina Kołodziejczyka. Pierwsza taka. Przełomowa, waląca prawdą po oczach jak mityczny Edek pięścią w ryj.
Czy przetrwamy?
Kołodziejczyk, autor kultowego tomu reportaży Dysforia. Przypadki mieszczan polskich, po raz pierwszy jako prozaik. Pisze najmocniej.
"Bombaj czasami wprowadzał się piciem w taką pozaumysłowość, że za zrobienie dziecka piętnastolatce ze swojego plemienia, oraz za przymuszanie jej do innych czynności w stanie oszołomienia, wytoczyli na niego sankcję z dwieście kaka z jedynką. Czyli nagłe nieszczęście."
"Wyczuwało się podskórnie, że wpierw nastąpi u nas powstanie zbrojne przeciw, a później się ustali przeciw czemu."
Wydawnictwo: Wielka Litera
Data wydania: 2018-04-04
Kategoria: Literatura piękna
ISBN:
Liczba stron: 496
„Posłuchajcie: na świecie i u nas będzie coraz gorzej. Późny wrzesień ’16, przed szóstą rano w Parku Skaryszewskim, koło pomnika Rytm, leży na ziemi mężczyzna w pozycji na baczność. Starszawy i nieumyty, pali się niebieskawo, spirytusowo. W sensie pełga, łażą po nim tu i tam płomyki.”
Tak zaczyna się współczesna epopeja dziejąca się co prawda w Warszawie, a dokładnie w jej prawobrzeżnej części 9Targówek, Brudno, Szmulki0, ale faktycznie będąca szalenie interesującą próbą zdefiniowania kondycji narodu na przestrzeni minionych trzech lat. Jest więc siłą rzeczy do bólu wręcz aktualna i boleśnie uczciwa. Miejsce akcji silnie determinuje język, jakim pisany jest „Prymityw”. Marcin Kołodziejczyk, wieloletni mieszkaniec prawobrzeżnej Warszawy, przesiąkł charakterystyczną praską gwarą, a właściwie jej współczesną odmianą, jaką posługują się na co dzień postaci, które odmalował na kartach swojej powieści. Czuć wyraźnie warsztat reportera, którym w istocie jest autor, ale także niesamowity słuch, dzięki czemu, mimo fabularnej narracji, „Prymityw” brzmi jak pozbawiony odautorskiej ingerencji zapis niemal dokumentalny.
Przyznam, że czytając prozatorski debiut Kołodziejczyka miałem podobne wrażenia jak podczas lektury debiutanckiej książki Doroty Masłowskiej „Wojna Polsko-Ruska”. Kołodziejczyk to oczywiście twórca dużo dojrzalszy i nazywanie „Prymitywu” jego prozatorskim debiutem jest dość nieprecyzyjne, bo po pierwsze w temacie reportażu ma wyjątkowo imponujący dorobek, po drugie, jak już zostało to wspomniane, książkę tę można potraktować jako quasi reportaż. Oczywiście nieco podkoloryzowany i podkręcony, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że dostajemy zbeletryzowaną wersję kilku podwórkowych historii nie tylko zasłyszanych, ale też przeżytych przez autora. Rzeczone skojarzenia z Masłowską to głównie język. U niej dresiarska nowomowa, u Kołodziejczyka też coś podobnego, zwłaszcza w przypadku bohaterów pracujących w domu pogrzebowym czy sortowni śmieci, jakaś wspomniana już uwspółcześniona gwara, w której interpunkcja i ortografia rządzą się swoimi prawami.
Współczesność w tej powieści jest zresztą silnie akcentowana. Mamy dugą dekadę XXI w., czas wstawania z kolan, moment, w którym Polska „staje się Radomiem Europy”. Spada Samolot z Elitą, sekta propagująca ideę wybuchu, której przewodzi niejaki Radosław Katyński, organizuje Miesięcznice pod Krzyżem, w wyborach prezydenckich młody Bożydar Jałowy pokonuje Darzbora Memłę. Społeczeństwo jest silnie spolaryzowane, ale przekaz partyjny, wylewający się z mediów sprzyjających władzy, głosił, że „jak pokazywały najnowsze tabele polskości – Polska miała doskonałe wskaźniki polskości, najlepsze od szeregu lat. Nawet północnokoreańscy dziennikarze to zauważyli. Żartowałem, nasi dziennikarze. Ci prawomocni.”
Obraz, jaki wyłania się z narracji Kołodziejczyka z całą pewnością nie jest wizją krzepiącą z jaką zwykliśmy kojarzyć epopeję narodową. Ta najbardziej znana, mickiewiczowska, miała za zadanie podnosić na duchu i wzmacniać marzenie o Polsce niepodległej, na którą z pewnością zasłużył tak doświadczony przez historię naród. Tymczasem „Prymityw” kończy się złowieszczą, wyrażoną jakby mimochodem frazą, która pada podczas eksmisji jednego z bohaterów: "Już sto lat Polska stara się stracić niepodległość. Przysiedliśmy przed drogą na meblach Beznadziejczuka.”
Prócz kapitalnego słuchu i fantastycznego zmysłu obserwacji, co udowodnił już Kołodziejczyk w swoich reporterskich książkach, jak na przykład „Dystrofia. Przypadki mieszczan polskich” czy „B.Opowieści z planety prowincja”, jest on obdarzony niesamowitym poczuciem humoru. Trudno nie parsknąć śmiechem podczas niektórych monologów bohaterów, czy niewymuszenie zabawnych dialogów postaci, które starając się nadać swojej mowie wysoką i poważną tonację pogrążały się głębiej w przepysznej grotesce.
Z całą pewnością jest to pozycja wymagająca i może nie trafić do każdego czytelnika, jeśli jednak dać jej szansę, może udać się zbudować w miarę spójny obraz współczesnej Polski z pozornie nieprzystających do siebie kawałków. ”Prymityw” - jak podaje Wikipedia – to rodzaj figur geometrycznych w grafice komputerowej, z których buduje się inne, bardziej skomplikowane. Z punktu widzenia geometrycznej definicji figury, każdą z nich można zbudować z punktów.
Oda do niedziania się wielkich rzeczy i do codzienności, a czasem jednak oda do tych rzeczy najistotniejszych. Bo najważniejsze i najbardziej tajemnicze...
Reportaże z punktu widzenia dumnych niższych sfer 45 reporterskich kawałków - tragedie, kryminały, komedie, zaangażowańce społeczne. Wyłania...
Przeczytane:2018-05-25, Ocena: 3, Przeczytałam,
Od wielu lat noszę okulary. Nic takiego, ot zwykły astygmatyzm połączony z niewielką wadą wzroku. Niby nic, a jednak przeszkadza. Na szczęście udało mi się znaleźć świetny salon optyczny. Lubię tam przychodzić, bo właścicielka ma doskonały gust, potrafi doradzić i w swoim asortymencie posiada naprawdę świetne, czasami dość nietypowe, oprawy. Niedawno byłam świadkiem jej spotkania z przedstawicielem handlowym. Modnie ubrany pan, z którym ewidentnie dobrze się znali, otworzył przed nią sporej wielkości walizkę, pokazując, jakie są obecnie trendy. Czego on tam nie miał! Ciekawa byłam reakcji. Tymczasem owa miła pani obejrzała kilka par, cmoknęła parę razy, po czym powiedziała „Są świetne. Ale jeszcze nie na polski rynek. Zbyt odważne”. Dlaczego o tym wspominam? Bo dokładnie o tym samym pomyślałam, czytając książkę Prymityw. Epopeja narodowa Marcina Kołodziejczyka. Pomyślałam, że to powieść dla odważnych, a ja chyba nie dorosłam do tego rodzaju prozy.
Prymityw. Epopeja narodowa to historia prowincji. Owa prowincja objawia się nie tylko w postaci miejsca, ale również w myśleniu bohaterów. Mamy tutaj przegląd upadającego społeczeństwa – od beneficjentów socjalu wszelkiego rodzaju, przez osiedlowych gagatków, po bywalców okolicznych spelun. Poznajemy przedstawicieli burej codzienności, o której „miastowi” starają się zapomnieć. To ta część naszego narodu, którą najchętniej wykluczylibyśmy z naszego otoczenia. Mamy młodą dziewczynę ze wsi, która bardzo chce wyrwać się z biedy do miasta i wydaje jej się, że trafiając do Warszawy, chwyciła Pana Boga za nogi. Mamy matkę, która zostawia malutkie dziecko w domu i idzie na libację do sąsiada. Mamy złodziejaszków, dresiarzy, handlarzy wszystkim, co wpadnie im w ręce. Wszystko to groteskowe, niby śmieszne, a jednak tak bardzo prawdziwe, że nikomu do śmiechu nie jest. Niby to satyra, a mnie robiło się zwyczajnie smutno. Odniosłam wrażenie, że Kołodziejczyk obserwuje świat nie przez brudne, lecz całkowicie zasyfiałe okulary, czego efektem są kontrowersyjne komentarze dotyczące naszej rzeczywistości – „Bo w Polsce, kto ma ciężej, ten lepszy i Bóg katolicki hojniej go darzy”. Pisarz wprost śmieje się z przywar Polaków, choć najmocniej obrywa się chyba patriotom i katolikom. Nie krytykuję – z wieloma stwierdzeniami było mi nawet po drodze.
Wydaje mi się, że zrozumiałam zamiary autora, choć dopuszczam myśl, że jestem w błędzie, bo tutaj nic nie jest oczywiste. Jednak pomimo pewnego porozumienia między nami lektura Prymitywu okazała się niezwykle trudna. Autor zamknął swoich bohaterów w języku, który bardzo szybko stał się dla mnie męczący. Kołodziejczyk toczy z czytelnikiem lingwistyczną zabawę, która jest na tyle specyficzna, że nie każdemu przypadnie do gustu – ja miałam ochotę już w połowie zabrać zabawki i pójść do domu. Tworząc przejaskrawioną rzeczywistość, wygiął język do tego stopnia, że czytanie tej książki jak zwyczajnej powieści stało się niemalże niemożliwe – tekst wymaga bardzo dużego skupienia, czasami nawet analizy poszczególnych zdań (gwary połączonej z nowomową). Nie jest to proste, muszę przyznać. Mnie te ciągłe potknięcia zmęczyły. I przyznaję, że czuję w związku z tym pewien dysonans, bowiem to, że sama nie podołałam, wcale nie oznacza, że uważam ten sposób pisania za wadę powieści. Po prostu pisarz wykreował unikatowy styl, swój własny quasi-język, który z pewnością nadaje tekstowi oryginalności.
I jeszcze jedno. Lektury nie ułatwiał mi fakt, że mamy tutaj do czynienia z kompletnym chaosem fabularnym. Wielość postaci, historie, które nagle się urywają i powracają za jakiś czas – wszystko to wprowadziło mnie w pewne zakłopotanie. Ogarnęła mnie nieśmiałość, bo czuję swoisty respekt wobec czegoś, co mnie przerasta. Przez cały czas wiedziałam, że to ważna książka, a jednak nie umiałam się w niej odnaleźć, dlatego też wyjątkowo trudno mi ją ocenić. Z Prymitywem jest po prostu tak jak z tymi oprawkami – to bardzo ciekawa książka, ale dla odważnych.