Książka ta zaświadcza, że świat aż tak bardzo się nie zmienia. Mały realizm w XXI wieku trzyma się tak świetnie jak w XX. Marcin Kołodziejczyk jest nie tylko dziennikarzem. Dziennikarz najczęściej zna z góry wszystkie odpowiedzi, reporter czeka, żeby je usłyszeć. Podoba mi się to, jak Kołodziejczyk pyta o Polskę.
Mariusz Szczygieł
Z planety prowincja trudno uciec. Z Małkini, Szmulek czy miasteczka Z. jedyna droga ucieczki prowadzi czasem na tory kolejowe. Obraz polskiej prowincji jest tu bardzo prawdziwy, chociaż to nie są klasyczne reportaże, raczej opowiadania oparte na faktach. Czytamy o utraconych szansach i o tych, którzy nigdy szans nie mieli. Te portrety są przejmujące i świetne napisane. Tak, że czytelnik zupełnie nie chce uciekać z tej planety.
Justyna Sobolewska
Lokalne piękności lansujące się w Warszawie; wiejski Wajdelota uznawany przez miejscowych za uzdrowiciela; chłopcy rzucający się pod niemieckie samochody, aby wyłudzić odszkodowanie; pracownicy fabryk snujący opowieści o swym pustym życiu na trasie Warszawamałe miasteczko.
Niepokojące, przenikliwe, zawsze autentyczne obrazki z polskiej prowincji. Z pozoru niewiele znaczące opowieści o codziennym życiu przeciętnych mieszkańców małych miasteczej i wsi Polski B. W rzeczywistości książka Kołodziejczyka to atlas ludzkich emocji.
Wydawnictwo: Wielka Litera
Data wydania: 2013-02-13
Kategoria: Literatura piękna
ISBN:
Liczba stron: 192
Ilekroć słyszę o podziale naszego kraju na "Polskę A" i "Polskę B", mam ochotę kopnąć mówiącego w najczulszy punkt jego ciała. Zdaję sobie sprawę z dysproporcji pomiędzy regionami, z tego, że nie wszystkie są tak samo rozwinięte pod względem gospodarczym, że nie każdy mieszkaniec ma taki sam dostęp do kultury czy edukacji. A jednak przypięcie łatki "Polska B" do miejsc położonych na wschód od Wisły, denerwuje mnie ogromnie, bo sugeruje nie tylko słabszy rozwój ekonomiczny tej części kraju, ale także przykleja jej łatkę uboższego zarówno w dobra materialne czy możliwości rozwoju, jak i zamieszkiwanego przez ludzi w pewien sposób przegranych, ograniczonych, gorszych. I z tym się już pogodzić nie mogę.
Pewnie ten i ów się teraz uśmiechnie pod nosem, bo oto oburza się ktoś, kto zaraz po maturze spakował plecak i przeprawił się przez Wisłę na zachód, z radością korzystając na miejscu z tego, do czego z Bieszczad miałby nieco dalej niż trzy tramwajowe przystanki. A niech się uśmiecha ten i ów, pod nosem, pod wąsem, pod czym sobie chce, swoje wiem, bo "Polskę B" widzę także w większych miastach, tych na zachód od Wisły, z kinami pełnymi premier, teatrami o odrestaurowanych fasadach, zatrzymującymi czas muzeami, gwarnymi galerami handlowymi, rozrastającymi się blokowiskami i przesiąkniętym spalinami powietrzem. Zwykle to od nas zależy, którą częścią Polski będziemy, bo choć startujemy z różnych pozycji, wiele życiorysów udowadnia, że można zarówno szybko spaść z wysoka, jak i zdobyć szczyt, wytrwale pnąc się i nie tracąc z oczu celu.
Marcin Kołodziejczyk pisze właśnie o "Polsce B" i ogromnie obawiałam się tej lektury. Nie zdarzyło mi się co prawda jeszcze rzucać książką o ścianę, ani podrzeć na strzępy tekstu, który wytrącił mnie z równowagi, ale ponieważ życie jest pełne "pierwszych razów", zdarzyć się mogło wszystko. W końcu książka "B. Opowieści z planety prowincja" już samym tytułem łaskocze drażliwie i daje przedsmak tego, co może mnie czekać w środku, mnie pełnej obaw o stereotypową, obraźliwą zawartość, o niesprawiedliwe potraktowanie wschodnich krańców Polski.
Po pierwszym opowiadaniu odetchnęłam z ulgą, po drugim zaczęłam czerpać z lektury przyjemność, trzecie okazało się genialne. Kołodziejczyk okazał się świetnym obserwatorem, co w połączeniu z lekkim piórem, umiejętnością przekazywania emocji i oddawania psychologicznych niuansów, sprawiło, że na planecie prowincja, chciałam zostać dłużej, niż przez niespełna dwieście stron lektury.
Przede wszystkim Marcin Kołodziejczyk ujął mnie podejściem do tematu. Nie ocenia dziennikarskim okiem, lecz z reporterską wnikliwością przedstawia sylwetki bohaterów swych opowieści. Nie widzi "Polski B" na wschodzie kraju, a w ludzkich sercach i umysłach. Udowadnia, że "B" to nie tylko popegeerowska wieś, czy leżąca na uboczu mieścina, że ten stan umysłu człowiek nosi ze sobą wszędzie bez względu na miejsce, w którym przyjdzie mu żyć. Autor określa "Polskę B" jako stan umysłu, portfela i rozbuchane ambicje, większe niż w miastach.
Bohaterami Kołodziejczyka są starzy i młodzi, ci którzy pogodzili się ze swoim losem i tacy, co wciąż marzą o wielkim świecie, kobiety i mężczyźni, doświadczeni przez los, a także ci, których już między nami nie ma. Autor każdemu z nich daje kilka, kilkanaście stron i w pełni wykorzystuje ten niewielki format, wtłaczając weń człowieka z całą jego historią, filozofią i uczuciami. Ta książka pełna jest emocji, każdy z prowincjonalnych obrazków zapada głęboko w pamięć. Jest w tym ogromna zasługa autora. Wszystkie historie mają swój styl, odpowiednio dobraną formę językową. Postaci ożywają. Już po chwili to nie Kołodziejczyk opowiada o Tadeuszu Wróblu czy Marii Meksykance. Tadeusz siedzi koło nas i dzieli się strumieniem swych myśli. O mamusi, co się bała elektryczności. O kocie w studni. O tatusiu, który odszedł. Obok przycupnęła Maria. Chciała się wybrać na pielgrzymkę do Częstochowy, ale nie mogła, w miejscu trzymała ją praca, opieka nad dwojgiem staruszków z Karczewa, śliniących się i ze spuchniętymi dziąsłami. Sztuczne szczęki już im się nie mieściły w ustach. Maria, więc tylko odprowadza na rowerze pielgrzymkę. Jedzie i opowiada każdemu, kto zechce jej słuchać. O śmierci męża. O synu pijaku, przystojnym niczym Belmondo. O życiu, po prostu.
Opowiadania są nie tylko różnorodne językowo, ale i ich forma dostosowana jest do ich treści. Są tu monologi, rozmowy, narracje pierwszo i trzecioosobowe, jest retrospekcja, relacja z sali sądowej czy dialog z pociągu. Wszystkie opowieści są przejmująco prawdziwe, nie pozostawiają obojętnym. Często kończą się zaskakującą pointą, każde z nich jest wyjątkowe i warte uwagi. Na mnie największe wrażenie zrobiła historia Jana G., wulkanizatora, któremu wypadek zabrał stopę, a żona serce. G. oddał nogę za przedpotopowego rzęcha. Żona ma innego. "Gumowy schodzi na tory" głosi tytuł opowiadania. I faktycznie, Jan tak właśnie robi...
Zbiór historii Marcina Kołodziejczyka jest niezwykły poprzez swoją... zwyczajność. Każdy z nas zna podobne historie, mija ludzi o pokrewnych życiorysach. Zawistnych, zazdrosnych, przegranych, tych, którzy nie potrafią się odnaleźć w otaczającej ich rzeczywistości, uciekających w alkohol, skoki w bok, na tory. W reportażu "B. Opowieści z planety prowincja" odnalazłam echo literatury, którą bardzo cenię. Jest tu wnikliwość pisarstwa Andrzeja Stasiuka z "Opowieści galicyjskich", magia zwyczajności "Prawieku i innych czasów" Olgi Tokarczuk, degrengolada rodem z "Tartaku" Daniela Odiji. Kołodziejczyk daleki jest jednak od wtórności, ma swój styl, wyczucie. Niczym kameleon wtapia się w tło, dając bohaterom szansę na opowiedzenie historii swojego życia. Warto ich wysłuchać.
Reportaże z punktu widzenia dumnych niższych sfer 45 reporterskich kawałków - tragedie, kryminały, komedie, zaangażowańce społeczne. Wyłania...
Na miłość boską, nie chcesz czytać tej powieści! Jeżeli jesteś w drodze do dyskontu. Albo do modnej galerii. Jeżeli pijesz piwo do biesiadnej tv. Albo...
Przeczytane:2015-10-08, Przeczytałam,
Jestem z Polski B i nie zawaham się tego użyć. Swoją porcję prowincjonalnych absurdów i dramatów miałam okazję obserwować przez niemal dwie dekady, dorastając w małym miasteczku. Postanowiłam porównać moje doświadczenia z historiami zebranymi przez Marcina Kołodziejczyka.
Życie ludzi z zapomnianych przez świat mieścin, jest zupełnie obce wszystkim mieszczuchom, chyba, że udało im się w pewnym momencie wyrwać "w świat", jak bohaterom tekstu zatytułowanego Szczurek. Ale na obczyźnie nie zawsze jest lepiej, a powroty do kraju okazują się bardzo bolesne. W małym mieście żyje się ciężko, ale to przecież nie znaczy, że należy się poddawać. W "B" ludzie jakoś starają się wiązać koniec z końcem, dążą do spełnienia marzeń, radzić sobie z problemami.
U Kołodziejczyka dzieje się dużo, bo każda opowieść jest zupełnie inna od poprzedniej. Jest starszy pan podszywający się pod seksbombę, obowiązkowo pojawia się nieszczęśliwie zakochany samobójca, znikająca dziewczyna z fabryki, o której opowiada inżynier koneser alkoholu. Szokuje kłótliwy sąsiad i jego mrożony kot, dziwią odszkodowania od Niemców i zniesmacza typowo polska zazdrość o to, że ktoś inny ma lepiej.
Wszystkie historie na pierwszy rzut oka niczym nie zachwycają i nie poruszają. Nie wyróżniają się na tle innych książek o polskiej szarej rzeczywistości. Są boleśnie przeciętne i o to właśnie chodziło autorowi, żeby pokazać to, nad czym przechodzimy obojętnie i bez refleksji. Nie jestem do końca pewna, czy odpowiada mi narracja, jaką stosuje w swoich opowieścio-reportażach Kołodziejczyk. Jest trochę chaotycznie, nie zawsze jasno, ale mimo wszystko - chwyta za serce. A to najbardziej liczy się w dobrej literaturze faktu.
Recenzja z: www.book-loaf.blogspot.com