Wydawnictwo: Albatros
Data wydania: 2017-08-30
Kategoria: Kryminał, sensacja, thriller
ISBN:
Liczba stron: 400
Tytuł oryginału: Runaway
Język oryginału: polski
Tłumaczenie: Jan Kabat
"Wiedziałem teraz, że... bez względu na to, jak daleko się ucieknie, wszystko, przed czym próbuje się uciec, czeka na człowieka, gdy zjawia się w nowym miejscu. Bo zabiera się to wszystko ze sobą."
Książka zakwalifikowana do sensacji, lecz esencjonalnej sensacji w niej mało, owszem skonstruowano ciekawy wątek kryminalny, jednak poprowadzony w spokojnych rytmach, dalekich od trzymania w silnym napięciu czy niepewności. W zasadzie niemal od razu można trafić na trop faktycznych zdarzeń, dotrzeć do tożsamości zabójcy, a już w połowie powieści wysuwane przypuszczenia nabierają cech dużego prawdopodobieństwa. Nie ma spektakularnych zdarzeń i nagłych zwrotów akcji. A rytm narracji nie zaliczymy do dynamicznych. Właściwie, nuty sensacji służą ubarwieniu opowieści, nadaniu jej nieco intrygującego klimatu, tak aby główne przesłania o przemijaniu i upływającym czasie, wysuwane podczas przybliżania historii, nie stały się monotonne czy nużące.
I to w dużym stopniu może się podobać, oczywiście, kiedy mamy świadomość, że będzie to spokojniejsze spotkanie z książką, nastawione bardziej na refleksyjne brzmienie niż na szybką i efektowną rozrywkę. Autor ciekawie nawiązuje do jakości życia człowieka, spogląda na nie z odgórnej i długodystansowej perspektywy. Jak bardzo zmienia się nastawienie do wielu spraw wraz ze zdobywaniem doświadczenia życiowego, codziennej mądrości, rozwijania inteligencji emocjonalnej? Dlaczego wydarzenia z dalekiej przeszłości często nie wywołują takich samych odczuć jak wtedy, kiedy odbywały się? W jakim stopniu wykorzystujemy lub marnujemy szanse, przed jakimi postawił na los, splot okoliczności czy zwykły przypadek? Jaki typ przyjaźni jest w stanie przetrwać poddawaniu próbie czasu? Czego potrzeba, aby nie obrócić marzeń w niebyt?
To także spojrzenie na nieuniknioną pokoleniową wymianę, konieczność ustąpienia miejsca młodszym, energiczniejszym i odważniejszym. A może to właśnie mylne szufladkowanie starszych osób, jako obciążającego balastu, zamiast traktowania ich jako źródła inspiracji i motywacji, w końcu oni najlepiej już wiedzą, na czym tak naprawdę polega życie. Warto zwrócić uwagę na słowa wypowiadane przez Jacka Mackaya, przepełnione nieco patetycznymi stwierdzeniami, apelami i konkluzjami, ale cennymi i bezpośrednimi. To również uniwersalne wartości, zawsze mocno aktualne i wysoko cenione, bez względu na czasy i okoliczności, w jakim przyszło człowiekowi spełniać się. Frapujące zestawienie młodości i starości, z celowo pominiętymi opisami ze środkowej części życia. Choćby postać Rickiego, wnuczka Jacka, odzwierciedlająca postawy i potrzeby młodego pokolenia, styl rozporządzania możliwościami dawanymi przez współczesny świat.
Podróż w przeszłość, do miejsc i wydarzeń sprzed pięćdziesięciu lat, które zmieniły bieg życia paczki przyjaciół, jakby ponowne odkrywanie samego siebie, definiowane własnej wartości, bilansowanie strat i zysków będących następstwem podejmowanych wówczas decyzji. Akcja biegnie dwutorowo, współczesnymi ścieżkami oraz po szlakach odbywanych w połowie lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Zagadkowe epizody i przeżycia stopniowo odsłaniają się przed czytelnikiem. Klimatyczne odmalowanie stylu życia w Glasgow i Londynie sprzed pół wieku, panujących trendów społecznych i kulturowych. Wszystko spowite w lekki humor łagodzący skutki nieubłaganego upływu czasu towarzyszącego bohaterom, pozwalający obrócić w żart nieuniknione zmiany fizyczne i psychiczne oraz żal i tęsknotę za tym, czego nie odważyło się przeżyć, od czego się uciekło, a co z pewnością warte było podjęcia wyzwania.
bookendorfina.pl
Pamięć ludzka to przedziwny twór. Jakżesz osobliwych dokonuje wyborów. Czy zauważyliście jak często zdarza nam się zapominać rzeczy istotne, a pamiętać błahe? Wspomnienia pełne są takich informacyjnych śmieci. Pamiętam, na przykład, wstęp do pierwszej, przeczytanej przez mnie, zachodniej (tak, tak – przywiezionej ze zgniłego zachodu) książki popularno-naukowej. Nie pamiętam ani tytułu tej pozycji, ani nawet o czym ona traktowała, pamiętam natomiast bezbrzeżne zdumienie, jakie ogarnęło mnie po przeczytaniu wstępu. Otóż, na mniej więcej dziesięciu stronach autor rozwodził się nad tym, czym ta książka nie jest. Niemalże każdy akapit rozpoczynał się od słów „nie jest to książka o…”, „nie znajdziecie tu informacji na temat…”, „celem tej publikacji nie jest..”. i tak dalej, i tak dalej.
Od dawna kusiło mnie, żeby też coś takiego napisać. I oto nadarza się po temu wyśmienita okazja. Książka Petera Maya „Na gigancie” aż prosi się o taki opis. Rozpoczynam więc eksperyment formalny . Dalej będzie o tym, czym książka nie jest. Osoby o bardziej tradycyjnym podejściu uprasza się o pominięcie kilku następnych akapitów. Przejdzie na koniec, tam znajdziecie zwyczajny opis, mówiący o tym, czym powieść jest.
„Na gigancie” nie jest powieścią detektywistyczną. Nie uświadczymy w niej ani śledztwa, ani żmudnego dochodzenia do prawdy. Co ciekawe, książka rozpoczyna się od morderstwa, ale jest to sprytna pułapka zastawiona na czytelnika, który – rzecz jasna – chce się dowiedzieć kto zabił. Czytelnik chce wiedzieć, natomiast główny bohater już wie. Wie, ale będąc nieco złośliwy staruszkiem pokazuje figę i mówi „wiem, ale nie powiem”. Zabiera nas w podróż w czasie – do Londynu lat sześćdziesiątych i opowiada całą historię od początku. I tak morderstwo zamiast być punktem wyjścia, jak to zazwyczaj w kryminałach bywa, staje się punktem kulminacyjnym, momentem, ku któremu nieuchronnie prowadzi ciąg wydarzeń.
„Na gigancie” nie oferuje zagadki do rozwiązania. W klasycznym kryminale autor zwykł był pozostawiać ukryte wskazówki (przepraszam, nie mogłam się powstrzymać – uwielbiam czas zaprzeszły i ignoruję fakt, że jest to forma wymarła), robiąc wszystko, by na koniec czytelnik pacnął się dłonią w czoło, dziwiąc się, że sam nie wpadł na tak oczywiste rozwiązanie. U Petera Maya tego nie ma. Owszem, zakończenia można się domyślić, ale jest to bardziej przewidywanie tego jak się akcja rozwinie, niż żmudne podążenie po tropach. Czytelnik jest więc raczej niczym matka, która kiwając z dezaprobatą głową wieszczy, że nic dobrego z tego nie wyniknie, niż jak tropiciel podążający za złoczyńcą i wpatrujący pozostawionych niebacznie śladów.
„Na gigancie” nie jest opowieścią o zbrodni. Zbrodnia wymaga bowiem złego zamysłu, a u Maya o wszystkim, albo prawie wszystkim, decyduje fatum (albo mniej górnolotnie – zwykły pech). Mamy grupę ludzi, którzy albo znaleźli się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie, albo po prostu podjęli złą decyzję. Z głupoty. Z braku doświadczenia. Z wielu innych powodów, ale nie ze złej woli.
Dobrze, skończmy już eksperyment formalny (ciekawe, czy się udał?) i przejdźmy do formy klasycznej. Czy jest powieść Petera Maya?
To przede wszystkim opowieść o rozliczeniach z samym sobą. Bohaterowie osiągnęli wiek podsumowań. Każde życie istoty rozumnej jest tak naprawdę pasmem nieustających wyborów. Czasami dokonuje się ich w pełni świadomie, kiedy indziej przyjmuje się bierną postawę, pozwalając decydować biegowi wypadków. Żaden z wyborów nie jest jednak ostatecznym rozwiązaniem, a jedynie ścieżką prowadzącą ku kolejnemu rozwidleniu, gdzie znowu trzeba wybierać. U schyłku życia niewiele już można zmienić. Można jedynie analizować to, co się zdarzyło. Rozważać co by było gdyby… I żałować.
„Na gigancie” to opowieść o domykaniu niezamkniętych spraw. Główny bohater czekał ćwierć wieku. Dopiero u schyłku życia ma szansę doprowadzić do końca ostatnią, niezałatwioną sprawę. By tego dokonać zdobywa się na niesamowity wysiłek, wciągając przy tym w wir zupełnie niespodziewanych wypadków swych dawnych kolegów.
Powieść Petera Maya jest też podróżą w przeszłość, ale, w przeciwieństwie do większości podróży sentymentalnych, nie idealizuje starych, dobrych czasów, gdy byliśmy młodzi. Te czasy wcale nie były takie dobre. Owszem, pełne były obietnic i nadziei, ale życie pokazało, że większość z nich była złudna. A może nie? Może to bohaterowie nie potrafili skorzystać z szansy, którą dał im los?
„Na gigancie” to powieść pełna tęsknoty za latami młodości, gdy wszystko jeszcze było możliwe. Jest w niej też sporo nostalgicznych wspomnień o Londynie lat sześćdziesiątych, o miejscu gdzie rodziła się muzyka. Dla anglojęzycznego czytelnika może to być powrót do wspomnień młodości lub do miejsc i wydarzeń znanych z opowieści rodziców, albo, w przypadku młodszych czytelników, dziadków. Historia sprawiła, że nasze lata sześćdziesiąte były nieco inne. Ciekawe, jak polski czytelnik odbierze powieść Petera Maya.
OSTATNIA CZĘŚĆ WIELOKROTNIE NAGRADZANEJ TRYLOGII KRYMINALNEJ PETERA MAYA, KTÓREJ EKRANIZACJĘ WŁAŚNIE PRODUKUJE BBC Szkocka wyspa Lewis to skaliste...
Kiedy detektyw Sime Mackenzie wsiada do niewielkiego samolotu na lotnisku św. Huberta w Montrealu, nawet nie ogląda się za siebie. Licząca 850 mil podróż...