Powieść McGaherna to głębokie studium zaburzonych relacji pomiędzy zgorzkniałym i bezwzględnym ojcem a córkami wychowywanymi przez niego w atmosferze nieustannego lęku i emocjonalnego uzależnienia. Michael Moran jest byłym żołnierzem, samotnikiem, którego losy na zawsze naznaczył udział w irlandzkiej wojnie o niepodległość. Niepokojąca historia rodzinna zgrabnie wpisuje się w obyczajowość Irlandii pierwszej połowy XX wieku.
Wydawnictwo: inne
Data wydania: 2011-05-31
Kategoria: Inne
ISBN:
Liczba stron: 234
Przeczytane:2024-07-30, Ocena: 5, Przeczytałam, 2024,
Literacko to perełka. Postaci są wykreowane z niezwykłą autentycznością. Widziałam ten dom, słyszałam Morana, czułam emocje jego dzieci. Nie ma w powieści jakichś niezwykłych wydarzeń. Ot, życie po prostu. Posiłki, praca, drobne wydarzenia i te może trochę istotniejsze jak śluby, konflikty z synami, małe wycieczki z Rose. Ale to książka niezwykle emocjonująca i niepokojąca. Trudno polubić jej głównego bohatera Morana, ojca trzech córek i dwóch synów. To kwintesencja pewnie tamtych czasów, ale też takiego wychowania, które podporządkowuje się religijnemu nakazowi ,,czcij ojca swego" bez względu na wszystko. Bo Moran to toksyczny ojciec, odreagowujący swoje frustracje na dzieciach, apodyktyczny, autorytarny, nieprzystępny, uparty, sięgający nierzadko po dość drastyczne kary fizyczne, szczególnie wobec synów. Taki był model wychowywania dzieci. Nie akceptuję, ale rozumiem. Są w książce dwie postaci, które zyskały moją sympatię. Pierwszą jest Luke, najstarszy syn, który postanowił rozpocząć nowe życie w Londynie, aby uciec od despotyzmu ojca i jest w tym niebywale konsekwentny, co bardzo szanuję. Inną jest Rose, druga żona Morana, wykazująca świętą cierpliwość w swoich próbach uzdrowienia tej chorej rodziny. To, jak ją traktował, to czysta przemoc emocjonalna. Nie jestem w stanie zrozumieć córek, które w jakiś nieracjonalny sposób idealizowały ojca. I ciągłe mówienie o nim ,,tatuś" budziły moje obrzydzenie i sprzeciw. Zachowywały się tak, jakby popadły w syndrom sztokholmski, a na pewno funkcjonowały tak, jak osoby współuzależnione. Nie pozostaje to bez konsekwencji dla tego, jakimi same stały się osobami. Zaczęły naśladować ,,tatusia", ale to znany mechanizm, że ofiary popełniają te same krzywdy, które zostały im wyrządzone. Moran był okropnym człowiekiem, który nie wiadomo w imię czego całe życie walczył, był w konflikcie ze swoją rodziną, sąsiadami, a nawet samym sobą. Pewnie to nieszczęśliwy człowiek, ale osobiste frustracje w żadnym stopniu nie usprawiedliwiają takiego traktowania innych. Dobrze, że takich ojców jest coraz mniej. A przynajmniej mam taką nadzieję.