Mayflower. Opowieść o początkach Ameryki

Ocena: 4 (1 głosów)

Żywy i niezwykle świeży... Philbrick przekształcił Pielgrzymów na wieki.

The New York Times Book Review

Finalista Nagrody Pulitzera

W roku 1620 purytańscy osadnicy na statku Mayflower pożeglowali ku Nowemu Światu, uciekając przed religijnymi prześladowaniami w rodzimej Anglii. Wylądowali pod Plymouth Rock w Massachusetts. Pomimo głodu i wyczerpania los im sprzyjał - zaprzyjaźnieni Indianie nauczyli ich wysiewu zbóż i pomogli uczcić pierwsze Święto Dziękczynienia. Z tego obiecującego zalążka rozwinęły się Stany Zjednoczone.

Taki mityczny przekaz jest utrwalony w powszechnym odbiorze.

W rzeczywistości Indianie i angielscy koloniści nie żyli w tak idyllicznym stanie wzajemnej pomocy. Pierwsze półwiecze kontaktów wypełniały rywalizacja i kompromisy. W kolejnym pokoleniu ten kruchy pokój przerodził się w jedną z najkrwawszych wojen stoczonych na amerykańskiej ziemi, dając początek trwającej dwa wieki eksterminacji rdzennej ludności.Marzenia o stworzeniu idealnego świata szybko zderzyły się z brutalną rzeczywistością, a po nieudanej próbie zniewolenia Indian sięgnięto po niewolników z Afryki.

Mayflower. Opowieść o początkach Ameryki to wyjątkowa i niezwykle wciągająca książka o odwadze, wspólnocie i walce. Daleko w niej od utartych stereotypów, a poplątane losy głównych bohaterów dramatu: Williama Branforda - pierwszego gubernatora kolonii, Benjamina Churcha – walecznego pogromcy tubylców, Massasoita i Króla Filipa - nieszczęsnych wodzów Indian, są tego najlepszym dowodem.

Fragment książki:

Rozdział 5.

Środek zimy

„Mayflower” opuścił zatokę Provincetown w piątek 15 grudnia. Północno- wschodni wiatr utrudniał rejs, przez co statek wszedł do zatoki Plymouth dopiero następnego dnia. Zatoka Plymouth i położona ku północy zatoka Duxbury osłonięte są dwoma pasami piasku – od północy półwyspem Gurnet, który stanowi przedłużenie Duxbury Beach, od południa zaś przez Long Beach. „Mayflower” rzucił kotwicę nieopodal Goose Point na krańcu Long Beach, półtorej mili od skały Plymouth.

Dopiero w środę 20 grudnia, po trzech dalszych dniach badania okolicy, wybrano miejsce na budowę osiedla. Niektórzy proponowali Wyspę Clarka, gdzie schronili się podczas wyprawy łodzią, widząc w niej miejsce najlepiej zabezpieczone przed atakiem Indian. Inni uważali za dogodniejsze miejsce ujście rzeki, położone niemal dokładnie naprzeciwko wyspy. Niestety, głębokość rzeki Jones (nazwanej na część kapitana „Mayflowera”) wystarczała do wejścia statków o wyporności najwyżej 30 ton („Mayflower” wypierał 180 ton), a umiejscowione tam osiedle (w miejscu dzisiejszego Kingston) trudno byłoby obronić przed Indianami. Pozostawała zatem okolica Skały.

Przyszła lokalizacja kolonii Plymouth miała wiele zalet. Nad brzegiem wznosiło się pięćdziesięciometrowe wzgórze, zapewniające znakomity widok na okoliczne wybrzeże. W pogodny dzień można było stamtąd dostrzec nawet odległy o niemal trzydzieści mil kraniec Cape Cod. Wzniesienie na szczycie solidnego, wyposażonego w działa fortu dawałoby znakomite poczucie bezpieczeństwa.

Inną zaletą była Skała jako dogodne miejsce dla wpływających statków. Jeszcze ważniejszy był płynący obok „bardzo słodki strumień”, który wyżłobił kanał umożliwiający niewielkim jednostkom nie tylko podpłynięcie do Skały, ale także dalej w górę jego biegu. Strumieniowi nadano potem imię Town Brook. Tuż powyżej ujścia znajdowało się Odkrycie 90 rozległe słone bagno, na którym „znakomite miejsce znajdują nasze łodzie i szalupy”. Wzdłuż wysokich brzegów strumienia znajdowało się też kilka źródeł słodkiej wody, „najlepszej, jaką można znaleźć”. Był to niezwykle istotny czynnik, gdyż wówczas zmuszeni byli już racjonować pozostałe resztki piwa.

Największą zaletą tej okolicy był fakt, że Indianie już wcześniej wyrąbali lasy. Mimo to w pobliżu nie można było znaleźć żadnych oznak stałych osiedli indiańskich. Pielgrzymi postrzegali tę dziwaczną bezludność okolicy jako cudowny dar od Boga. Jeśli jednak w Plymouth rzeczywiście miał miejsce cud, przybrał on formę zagłady przekraczającej ludzkie wyobrażenie.

Ledwie trzy lata wcześniej, gdy Pielgrzymi rozpoczynali przygotowania do osiedlenia się w Ameryce, brzegi te zamieszkiwało od jednego do dwóch tysięcy ludzi. Na mapie sporządzonej w 1605 r. przez Samuela Champlaina brzegi zatoki naznaczone są wigwamami ze wznoszącymi się kłębami dymu z ognisk, ustawionymi pomiędzy polami kukurydzy, fasoli i dyni. Wyżłobione w pniach sosen kanoe pływały po wodach, które w lecie obfitowały w lufary i bassy. Homarów było tak wiele, że Indianie mogli je wyciągać rękoma z dna zatoki. Płycizny były usiane małżami tak gęsto, że nie sposób było przejść wzdłuż brzegu, by nie zostać ochlapanym śliną mięczaków.

Zaraza w latach 1616–1619 położyła kres tej społeczności. Żaden świadek nie odnotował tego, co wydarzyło się na wybrzeżach Plymouth, jednakże w następnej dekadzie epidemia powróciła. Roger Williams opowiadał o wioskach całkowicie wyludnionych przez chorobę. „Widziałem nieszczęsny dom porzucony w dzikim lesie. Wszystko, co żywe, zbiegło. Mieszkańcy nie byli w stanie pogrzebać umarłych. Obawa przed zakaźną chorobą jest tak straszna, że uciekają nie tylko jednostki, ale całe rodziny i osiedla”.

Zimą 1620 r. na wybrzeżach zatoki Plymouth nie pozostało żadne osiedle Tubylców, jednakże wszędzie wokół widoczne były złowróżbne ślady. „Ich czaszki i kości znajdowano w wielu miejscach, wciąż leżące nad ziemią – pisał Bradford. „…[był to] bardzo smutny widok”. To właśnie tam, na usianych bielącymi kośćmi wzgórzach Plymouth, Pielgrzymi mieli nadzieję rozpocząć nowe życie.

Postanowili zbudować swoje domy w miejscu nazywanym dzisiaj Cole’s Hill, wznoszącym się nad słonym bagnem. Wzgórze to, znajdujące się pomiędzy wybrzeżem a znacznie wyższym wzniesieniem, wkrótce nazwanym Fort Hill, miało płaski wierzchołek pozwalający zmieścić niewielkie osiedle, było też łatwo dostępne od strony strumienia. Tę noc na brzegu spędziło dwadzieścia osób. Planowali następnego ranka przystąpić do wznoszenia domów.

Jednakże czwartek 21 grudnia okazał się tak burzliwy, że „Mayflower” musiał rzucić dodatkową kotwicę. Ludzie na brzegu nie mieli jedzenia, więc pomimo sztormu z „Mayflowera” skierowano łódź „ciężko obładowaną prowiantem”. Okropna pogoda panowała przez cały kolejny dzień, uniemożliwiając rozpoczęcie prac budowlanych. Tymczasem miotany wiatrem „Mayflower” przerodził się w ponury szpital. Poza katarem, kaszlem i gorączką, pasażerów trapił szkorbut. James Chilton zmarł jeszcze przed przybyciem statku do zatoki Plymouth. W tenże czwartek zmarł Richard Bitteridge, dwa dni po nim zaś pasierb Christophera Martina, Solomon Prower. W piątek rano Mary Allerton urodziła martwego syna.

Dopiero w sobotę 23 grudnia zdołali przetransportować z „Mayflowera” na brzeg grupę roboczą. Przy użyciu siekier i pił ścinali drzewa i znosili drewno na miejsce budowy. To że w poniedziałek 25 grudnia było Boże Narodzenie, nie miało dla Pielgrzymów większego znaczenia. Wierzyli, że obchodzenie tego rodzaju świąt było profanacją prawdziwego słowa Bożego. Większe znaczenie miało dla nich to, że to 25 grudnia wznieśli pierwszą ramę konstrukcyjną pierwszego domu. „Nikt nie odpoczywał tego dnia” – pisał Bradford. Jednakże przed zmierzchem w okolicznym lesie rozbrzmiały znane już okrzyki Indian. Pielgrzymi chwycili za muszkiety i czekali czujnie w zapadających ciemnościach, jednakże okrzyki wkrótce ucichły.
Przed nimi znajdowało się nieznane, które mogli wypełnić jedynie własną wyobraźnią. Za nimi była zatoka i odległy „Mayflower”; widać było zapalane światła w kabinie i smugę dymu wznoszącego się z kambuza. Dla dzisiejszego obserwatora przeniesionego do Bożego Narodzenia 1620 r. zaskoczeniem byłaby panująca całkowita cisza. Poza chlupotem Town Brook, szumem fal uderzających o brzeg oraz Odkrycie 92 wiatru wśród nagich, zimowych gałęzi, Pielgrzymi czekali wśród całkowitej ciszy.

Intensywne życie duchowe nie znaczyło bynajmniej, że Pielgrzymi nie wierzyli w wiedźmy i duchy ani w obecność Szatana i jego sług, snujących wciąż swe złowrogie plany. Lęk ten musiał być trudny do opanowania wtedy, gdy wpatrywali się z całych sił w pogłębiający się mrok amerykańskiej nocy. Po paru chwilach napięcia zdecydowali się odesłać łódź do „Mayflowera”, pozostawiając na brzegu grupę dwudziestu osób. Tej nocy musieli przetrwać jeszcze jedną ulewę.

* * *

Ukończenie budowy pierwszego domu zabrało im dwa miesiące – liczącego niecałe sześć na sześć metrów „domu wspólnego”. Nie posiadał on fundamentu, na taki luksus brakowało czasu i ludzi. Znana jako dom na palach, pierwsza budowla Pielgrzymów zapewne miała ściany wykonane ze ściętych pni drzew przeplecionych gałęziami uszczelnionymi gliną. Ta szachulcowa konstrukcja była typowa dla domów rolniczej Anglii, podobnie jak dach kryty strzechą wykonaną z trzciny i pałek z pobliskiego bagna. Niewielkie, przepuszczające niewiele światła okna wykonano z pergaminu impregnowanego olejem lnianym. Komin, jeśli go wykonano, zamiast pozostawić otwór w dachu, był prymitywnym przewodem wykonanym z czterech osmolonych desek wyprowadzającym dym z rozpalonego na klepisku ogniska. Było to pomieszczenie ciemne i zadymione, jednakże po raz pierwszy Pielgrzymi mieli prawdziwy dach nad głową.

Rankiem w czwartek 28 grudnia skierowali się na wyższe wzgórze, gdzie zaczęli budowę drewnianej platformy przeznaczonej na stanowiska dla armat przywiezionych na pokładzie „Mayflowera”. Był to też dzień, w którym rozpoczęli planowanie organizacji osiedla. Musieli najpierw zadecydować, ile mają wybudować domów. Ustalono, że „wszyscy samotni mężczyźni, którzy nie czekali na mające dotrzeć później żony”, mieli zamieszkać u którejś z rodzin, dzięki czemu liczba niezbędnych domów spadła do dziewiętnastu. Od początku nakazano, by „każdy mężczyzna zbudował własny dom, gdyż w ten sposób ludzie pracowaliby szybciej, niż gdyby budowali wspólnie”.

Miles Standish zapewne brał udział w opracowaniu planu osady. Na wykładach z inżynierii wojskowej na Uniwersytecie w Lejdzie adepci mogli dowiedzieć się, że najłatwiej bronić osiedla złożonego z ulic i poprzecznych alei. Pielgrzymi więc „dla bezpieczeństwa” wybudowali swe domy w dwóch rzędach. Na razie w Plymouth nie było kościoła ani pastwiska – elementów charakterystycznych dla miasteczek Nowej Anglii.

W nadchodzących tygodniach kolejne zgony wymusiły radykalną rewizję tych planów. Zamiast 19 w pierwszym roku wzniesiono jedynie siedem domów oraz cztery budynki wspólne, w tym niewielką umocnioną budowlę nazywaną schronieniem. Domy wybudowano wzdłuż ulicy prowadzącej od Fort Hill do morza. Znana dzisiaj jako Leyden Street ulica była przecięta „szosą”, wiodącą z północy na południe ku Town Brook. Wokół tego skrzyżowania z wolna narodziło się miasteczko Plymouth, mimo że śmierć zmniejszyła liczbę przybyszów o połowę.

* * *

Czwartek 11 stycznia był „pięknym dniem”. Zważywszy na niepewną pogodę, wiedzieli, że muszą poczynić możliwie duże postępy w budowie domów, zwłaszcza że – jak nadal zakładano – „Mayflower” wkrótce miał wyruszyć w podróż powrotną do Anglii.

Szaleńcze tempo ostatnich dwóch miesięcy zaczęło odbijać się na stanie zdrowia Williama Bradforda. Miał za sobą miesiąc wypraw badawczych wśród lodowatego zimna i sztywność w kostkach utrudniała mu chodzenie. Jednakże trapiły go nie tylko schorzenia fizyczne. Odejście Dorothy otwarło tamę: śmierć była wszechobecna. Dopadała ich w szerzących się w zawrotnym tempie chorobach, tak jakby czekała na nich na przeklętych brzegach Plymouth. W środku zimy Bradford zaczął się zastanawiać, czy jeszcze kiedyś ujrzy swojego syna.
Tego dnia pracował razem z innymi, gdy nagle został „gwałtownie porażony cierpieniem i bólem”. Upadł, został więc zaniesiony do wspólnej izby. Początkowo obawiano się, że Bradford nie dożyje poranka. Odkrycie 94 Jednakże „z czasem dzięki Bożęj łasce” jego stan zaczął się poprawiać, mimo że choroba rozprzestrzeniała się w społeczności. Wspólny dom stał się „pełen posłań, leżących prawie jedno na drugim”. Tak jak Tubylcy przed nimi, Pielgrzymi musieli walczyć o przetrwanie na wzgórzu od kilku lat będącym świadkiem śmierci.

W nadchodzących dniach zachorowało tak wielu, że ledwie pół tuzina pozostało zdolnych do opiekowania się pozostałymi. Budowa domów ustała, gdyż zdrowi zajmowali się wyłącznie pielęgnowaniem chorych – przygotowywali posiłki, podtrzymywali ogniska, prali „odrażające ubrania” i wynosili nocniki. Bradford później stwierdził, że w tych warunkach niestrudzeni okazali się William Brewster i Miles Standish. „I oto Pan tak podtrzymał ich w powszechnym nieszczęściu, iż nie zostali zarażeni ani chorobą, ani bólem. I to, co rzekłem o tych dwóch, mogę rzec także o wielu innych, którzy pomarli w czasie tej zarazy, jak i o innych, wciąż żywych. Gdy mieli zdrowie, zapał i siłę, nigdy nie odmawiali potrzebującym. Nie wątpię, że Pan przygotował im za to nagrodę”.

Pewnego dnia Bradford poprosił o przysłanie z „Mayflowera” baryłki piwa, mając nadzieję, że pomoże mu ono dojść do zdrowia. Ponieważ jednak pozostało go niewiele na czas rejsu do Anglii, marynarze odpowiedzieli, że nawet gdyby Bradford „był ich ojcem, nie dostałby piwa”. Wkrótce potem zaraza dotknęła załogę „Mayflowera”, w tym wielu oficerów i „najsilniejszych marynarzy”. W odróżnieniu od Pielgrzymów marynarze przejawiali niewiele chęci do opiekowania się chorymi. Już na początku zachorował bosman, jak wspominał Bradford, „dumny młodzieniec”, który często „przeklinał i szydził z pasażerów”. Mimo złego traktowania wielu spośród pasażerów opiekowało się chorym w jego ostatnich godzinach. Bradford twierdził, że podoficer na łożu śmierci doświadczył swego rodzaju nawrócenia, mówiąc: „Och wy, teraz widzę, że okazujecie sobie miłość jeden drugiemu jak chrześcijanie, a my pozwalamy naszym umierać jak psom”. Kapitan Jones także zmienił nastawienie. Wkrótce po tym, jak jego ludzie zaczęli chorować, ogłosił, że Pielgrzymi będą otrzymywali piwo, mimo że „w drodze powrotnej pić musiał wodę”.

Środek zimy 95 W piątek 12 stycznia John Goodman i Peter Brown zajmowali się ścinaniem trzciny w miejscu oddalonym o półtorej mili od osiedla. Mieli ze sobą dwa psy – małego spaniela i dużą sukę mastiffa. Angielskie mastiffy często były używane do walk z niedźwiedziami – popularnej w Londynie brutalnej rozrywki, w której zwierzęta walczyły na śmierć i życie. Mastiffy były także ulubioną rasą angielskich arystokratów, którzy wykorzystywali je do łapania kłusowników. Ten należący do Pielgrzymów zdawał się pełnić raczej rolę strażnika, broniącego ich przed dzikimi zwierzętami i Indianami.

Tego popołudnia Goodman i Brown zrobili sobie przerwę na posiłek, po czym zabrali oba psy na krótki spacer po lesie. Nad leśnym stawem ujrzeli dużego jelenia; psy, bez wątpienia najpierw mastiff, rzuciły się w pościg. Gdy obaj mężczyźni dogonili psy, całkowicie stracili orientację.

Zaczął padać deszcz, a później, przed zmierzchem, śnieg. Mieli nadzieję znaleźć schronienie w indiańskim wigwamie, jednakże w końcu musieli – jak pisał Bradford – „uczynić ziemię swym posłaniem, a powietrze i śnieg swym okryciem”. Potem usłyszeli coś, co uznali za „bardzo długie ryki pary lwów”. Mogły to być żyjące na wschodnim wybrzeżu pumy, zwane też lwami górskimi, który to gatunek zamieszkiwał niegdyś większość obu Ameryk. Ryk pumy porównywano do krzyku mordowanej kobiety, więc Goodman i Brown byli przerażeni. Postanowili, że jeśli zaatakuje ich lew, wejdą na drzewo, licząc, że mastiff zdoła ich obronić.

Przez całą noc chodzili nerwowo blisko drzewa, starając się zachować ciepło wśród lodowatej nocy. Mieli ze sobą sierpy, którymi ścinali trzcinę. Każdy ryk pumy sprawiał, że mocniej zaciskali palce na rękojeściach. Mastiff wyrywał się, by pogonić za kryjącym się w ciemnościach drapieżnikiem, toteż na zmianę trzymali wielkiego psa za obrożę. O świcie ruszyli dalej, szukając drogi powrotnej do osiedla.

Lasy otaczające Plymouth nie były pierwotną puszczą. Od wieków Indianie wypalali jego fragmenty dla potrzeb rolnictwa, co sprawiło, że drzewa rosły rzadko, poszycie było skąpe, można było nawet jeździć konno wśród drzew. Na skutek wypalań las składał się z połaci wielkich sosen, zwykle rosnących wyżej niż 30 metrów; niektóre osiągały 75 metrów z półtorametrowej średnicy pniem. Licznie występowały Odkrycie 96 też czarne i czerwone dęby, kasztany, orzeszniki, brzozy i szczwoły. Na bagnistych obszarach, gdzie stojąca woda uchroniła drzewa przed wypalaniami, rosły białe dęby, olchy, wierzby i czerwone klony. Znaczne obszary południowej Nowej Anglii były też zupełnie bezleśne. Goodman i Brown przeszli szereg strumieni, wymijali stawy, aż wreszcie wyszli na szeroką bezleśną połać, niedawno wypaloną przez Indian. W lecie ten rozciągający się na pięć mil kawał sczerniałej ziemi miał niezwykle przypominać rozległe, pofalowane pola ich rodzinnej Anglii.

Dopiero po południu Goodman i Brown wyszli na wzniesienie, z którego dostrzegli zatokę. Zorientowawszy się w położeniu, ruszyli już prosto do swoich. Gdy dotarli późnym wieczorem do osiedla, jak pisał Bradford, byli „gotowi omdleć z trudu, braku jedzenia i zupełnego wymarznięcia”. Odmrożone stopy Goodmana tak napuchły, że trzeba było mu rozcinać buty.

Ostatnie tygodnie stycznia spędzono na przewożeniu ładunków z „Mayflowera” na brzeg. W niedzielę 4 lutego zatokę Plymouth nawiedził jeszcze jeden sztorm. Deszcz padał tak silnie, że zmył zupełnie glinę ze ścian domów, zaś „Mayflower”, znacznie odciążony po wyładowaniu tak wielu rzeczy, niebezpiecznie chybotał się podczas porywów wichru.

W piątek 16 lutego jeden z Pielgrzymów krył się w zaroślach słonego strumienia, polując na kaczki w miejscu oddalonym o półtorej mili od osiedla. W ciągu poprzednich kilku tygodni kwestia Indian budziła coraz większą obawę. Kilka dni później kapitan Jones doniósł, że dwójka Tubylców obserwowała statek z brzegu Wyspy Clarka. Tego popołudnia myśliwy znalazł się bliżej Indianina niż ktokolwiek z nich.

Gdy leżał skryty pośród pałek, wyminęła go grupa dwunastu Indian zmierzających w kierunku osiedla. Z pobliskiego lasu dobiegły go „odgłosy wielu kolejnych”. Gdy Indianie odeszli, myśliwy zerwał się, pobiegł co sił w nogach do osiedla i ogłosił alarm. Miles Standish i Francis Cook pracowali wówczas w lesie, cisnęli więc narzędzia, zbiegli na dół i chwycili za broń, jednakże Indianie nie nadeszli. Później obaj wrócili na miejsce pracy, by odkryć, że ich narzędzia zniknęły. Tej nocy zaobserwowano „wielkie ognisko” w pobliżu miejsca, w którym myśliwy dostrzegł Indian.

Następnego dnia zwołano naradę „celem zaprowadzenia porządków wojskowych wśród naszych”. Oczywiście dowódcą wyznaczono oficjalnie Milesa Standisha. Był on niewysokim, muskularnym, rudawym mężczyzną, i zdawał się nieustannie rozdrażniony. Miał urodzić się na wyspie Man koło zachodnich wybrzeży Anglii, i mimo iż wywodził się „z rodu Standishów ze Standish”, został wedle jego własnych słów „podstępnie wyzuty z dziedzictwa”, przez co zmuszony był szukać szczęścia w Holandii jako najemnik. Dobrze wykształcony i oczytany (posiadał egzemplarz Iliady Homera i pism Cezara), zdawał się działać z zuchwałą impulsywnością, która nie zaskarbiała mu powagi wśród osadników. Jeden z nich później wspominał, że wojskowy komendant Plymouth „jest jak głupi chłopak, powszechnie się nim gardzi”. Pierwszej zimy John Billington, urażony działaniami Standisha, pragnącego przemienić osadników w wojskowy oddział, odpowiadał na jego zarządzenia „krytycznymi mowami”.

Reakcja gubernatora Carvera była szybka. Billingtonowi miano związać ręce i nogi, i wystawić na widok publiczny celem upokorzenia. Jednakże gubernator, którego zwykle łagodne usposobienie zapewne mocno wpłynęło na Williama Bradforda, wkrótce przemyślał swój wyrok. Wysłuchawszy gorących próśb rodziny Billingtona, postanowił go ułaskawić, „bo był to jego pierwszy występek”.

Jednakże wśród Pielgrzymów panowało napięcie. Przez cały luty i marzec dziennie umierały dwie, a niekiedy trzy osoby. Wydawało się, że nikt nie dożyje wiosny. Niemal każdy utracił kogoś bliskiego. Christopher Martin, gubernator „Mayflowera”, zmarł w początku stycznia, wkrótce po nim zaś jego żona Mary. Trzy inne rodziny – Rigsdale’owie, Tinkerowie i Turnerowie – wymarły całkowicie, po nich ten sam los spotkał inne. Trzynastoletnia Mary Chilton, której ojciec zmarł jeszcze w zatoce Provincetown, straciła tej zimy także i matkę. Sierotami zostali też siedemnastoletni Joseph Rogers, dwunastoletni Samuel Fuller, osiemnastoletni John Crackston, siedemnastoletnia Priscilla Mullins i trzynastoletnia Elizabeth Tilley, która utraciła także stryja Edwarda i ciotkę Ann. W połowie marca było czterech wdowców – Bradford, Standish, Francis Eaton i Isaac Allerton, który został z trójką dzieci w wieku od czterech do ośmiu lat. Po śmierci męża Williama, Odkrycie 98 Susanna White, matka nowo narodzonego Peregrine’a i pięcioletniego Resolveda, stała się jedyną ocalałą wdową wśród osadników. Do wiosny zmarły 52 osoby spośród 102, które przybyły na „Mayflowerze” do Provincetown.

Jednakże wśród tej tragedii były też cudowne wyjątki. Zaraza zupełnie ominęła rodziny Williama Brewstera, Francisa Cooka, Stephena Hopkinsa i Johna Billingtona. Można pokusić się o przypuszczenie, że zachowanie Billingtona wobec Standisha wynikało z faktu, że on i Stephen Hopkins (który także nie przybył z Lejdy) mieli razem sześcioro dzieci, czyli ponad piątą część wszystkich młodych osadników. Coraz mniej wskazywało na to, że Plymouth stanie się rzeczywiście społecznością świętych separatystów.

Emocjonalny i fizyczny ciężar wszystkich tych zgonów łączył się z rosnącą obawą przed atakiem Indian. Pielgrzymi wiedzieli, że rdzenni mieszkańcy tych ziem przyglądają się im, jednakże do tej pory Indianie jawnie nie wystąpili. Wydawało się prawdopodobne, że po prostu czekają, aż Pielgrzymów zostanie na tyle niewielu, że nie będą w stanie stawić skutecznego oporu. Konieczne stało się zatem dokonanie możliwie najbardziej spektakularnej demonstracji siły.

Gdy tylko ogłaszano alarm, chorych wyciągano z łóżek i opierano o drzewa z muszkietami w rękach. W przypadku faktycznego ataku nie przydaliby się na wiele, ale byli przynajmniej na widoku i z daleka wyglądali na sprawnych. Pielgrzymi starali się także ukryć fakt, że tak wielu z nich zmarło. Tak skrupulatnie ukrywali pochówki swoich bliskich, że dopiero po upływie stu lat gwałtowna ulewa doprowadziła do osunięcia się ziemi, ujawniając położenie tych starych, naprędce kopanych grobów.

W sobotę 17 lutego, w trakcie pierwszej oficjalnej narady wojennej Pielgrzymów, ktoś zorientował się, że na położonym ćwierć mili na południe wierzchołku wzniesienia, nazwanego później Watson’s Hill, po drugiej stronie Town Brook, stoi dwóch Indian. Naradę natychmiast przerwano, a mężczyźni ruszyli po swe muszkiety. Indianie nadal tam byli, gdy Pielgrzymi zebrali się ponownie pod kierownictwem swego nowo mianowanego wojskowego dowódcy.

Obie grupy przyglądały się sobie przez dolinę Town Brook. Indianie gestami zaprosili Pielgrzymów, by podeszli. Ci jednak jasno pokazali, że chcą, by to Indianie podeszli do nich. Impas przełamali Standish i Stephen Hopkins, którzy z jednym tylko muszkietem ruszyli przez dolinę. U stóp wzniesienia położyli muszkiet na ziemi „jako oznakę pokoju”. „Dzicy – jak pisał Bradford – nie czekali na ich przybycie”, lecz uciekli za wzgórze, skąd dobiegały krzyki „wielu innych”. Pielgrzymi lękali się nadchodzącego ataku, jednakże „żaden zbrojny się nie pojawił”. Postanowili zatem umieścić na wzgórzu „nasze wielkie działa”.

W następną środę Chirstopher Jones nadzorował transport „wielkich dział” – pół tuzina żelaznych armat mierzących od jednego do dwóch i pół metra długości i ważących do pół tony. Po rozstawieniu armaty zdolne były miotać żelazne kule średnicy 10 centymetrów na odległość półtora kilometra. W ten sposób zbieranina wysoce łatwopalnych zabudowań zaczęła zmieniać się w silnie bronioną twierdzę.

Jones przyniósł świeżo upolowaną gęś, żurawia oraz kaczkę krzyżówkę. Gdy ukończono dzienne prace, wszyscy zasiedli do improwizowanej uczty, by jak pisał Bradford, „mile i przyjaźnie spędzić czas razem”. Jones zamierzał początkowo powrócić do Anglii natychmiast po znalezieniu przez Pielgrzymów miejsca na osiedlenie się. Jednakże gdy zaraza zaczęła dziesiątkować jego załogę, pojął, że musi pozostać w zatoce Plymouth, „dopóki jego ludzie nie wydobrzeją”.

W początkach marca przez kilka dni było nadzwyczaj ciepło, a „w lasach najwdzięczniej śpiewały ptaki”. 3 marca równo o godzinie pierwszej usłyszeli grzmot pierwszej amerykańskiej burzy. „Była silna i pełna gromów, lecz krótka” – wspominali. Później, podczas badania wybrzeży przylądka, zrozumieli, że mimo chłodów zima była w większości niezwykle łagodna – co zapewne ocaliło życie wielu z nich.

W piątek 16 marca odbyli kolejną naradę wojenną. Tak jak poprzednim razem, przeszkodzili im Indianie. Tym razem jednak na wierzchołku Watsons’s Hill był tylko jeden, i w odróżnieniu od dwójki dostrzeżonej poprzednim razem, ten nie okazywał wahania ani lęku, lecz „bardzo śmiało” ruszył ku nim. Ogłoszono alarm, Odkrycie mimo to jednak Indianin pewnie zszedł z Watson’s Hill i przeszedł strumień. Wszedł ścieżką na Cole’s Hill, minął domy, zmierzając do schronienia, w którym zgromadzono kobiety i dzieci. Było jasne, że jeśli nikt go nie zatrzyma, Indianin dotrze do schronienia. Wreszcie kilku mężczyzn zastąpiło mu drogę. Indianin, wyraźnie zadowolony z wywołanego zamieszania, „pozdrowił” ich gestem, po czym z wielkim entuzjazmem wygłosił słynne dziś słowa: „Witajcie, Anglicy!”.

Informacje dodatkowe o Mayflower. Opowieść o początkach Ameryki:

Wydawnictwo: Poznańskie
Data wydania: 2018-08-22
Kategoria: Literatura piękna
ISBN: 978-83-7976-012-1
Liczba stron: 445
Tłumaczenie: Jan Szkudliński

więcej

Kup książkę Mayflower. Opowieść o początkach Ameryki

Sprawdzam ceny dla ciebie ...
Cytaty z książki

Na naszej stronie nie ma jeszcze cytatów z tej książki.


Dodaj cytat
REKLAMA

Zobacz także

Mayflower. Opowieść o początkach Ameryki - opinie o książce

Inne książki autora
W samym sercu morza
Nathaniel Philbrick0
Okładka ksiązki - W samym sercu morza

Tragedia statku wielorybniczego "Essex" stała się w dziewiętnastym wieku wydarzeniem tak samo legendarnym, jak katastrofa "Titanica" w dwudziestym. Była...

Zobacz wszystkie książki tego autora
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Katar duszy
Joanna Bartoń
Katar duszy
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Klubowe dziewczyny 2
Ewa Hansen ;
Klubowe dziewczyny 2
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje
Reklamy