Martin Eden to tylko pozornie ksiażka o miłości i rozczarowaniu nią.
O przedstawicielce burżuazji i młodym, zadurzonym w niej geniuszu. Czytając powierzchowne recenzje poświęcone tej ksiażce, można odnieść wrażenie, że jest to kuzynka polskiej "Lalki". I jest to porównanie, które ma sens, ale tylko jeśli popatrzymy przez powtarzający się motyw miłości mężczyzny do głupiej kobiety.
A jednak, wbrew pozorom, Martin Eden to jest książka o miłości...głupiego mężczyzny!
Szokujace? Owszem. Tu nie chodzi o głupią kobietę, tu nie chodzi o pokazanie jej płytkiego umysłu, kołtuństwa i materializmu. Błąd!
Ruth Morse doskonale wie czego chce od życia. Wie co da jej bezpieczeństwo, zna swoje intelektualne ograniczenia, rozumie naturę swojej klasy i dokonale funkcjonuje w społeczności, która uksztatowała ją w niezbędny do przetrwania sposób. Ruth nie ma być zaskakująca. Ruth reprezentuje pewen nieśmiertelny stereotyp materialistycznej kobiety, która myśli przede wszystkim o zabezpieczeniu swojego życia, komforcie finansowym, społecznym miejscu i dobrej perspektywie dla utrzymania rodziny. Czy można ją obwiniać? W świecie Ameryki przełomu XIX i XX wieku, w której rozgrywa się akcja Martina Edena, kobieta nie ma tylu szans co współcześnie. Dlatego jej celem życiowym jest znalezienie dobrego męża, ktory da jej dobre życie, stabilizację i bezpieczeństwo - dla niej i jej przyszłych dzieci.
Ruth nie jest zaskakująca, a nawet nie jest oburzająca, jeśli popatrzymy na nią realistycznie. Jest nudna, tak. Ale czy godna potępienia? Wszystko co mówi ma głęboki sens - ona rozumie swoje potrzeby. Ona rozumie mechanizmy działające w ich świecie.
To Martin jest tym, który wykazuje się ekstremalnym przypadkiem niedojrzałości i niestabilności psychicznej, pomimo pozornego geniuszu swojego umysłu, nie posiada on niemal żadnej życiowej mądrości.
Chwalebne jest, że chce wydzwignąć się z nizin społecznych z jakich pochodzi, i poprawić swoją sytuację materialną, ale robi to z kompletnie nietrafionych powodów.
Czy można budować siebie - tylko dla drugiego człowieka? Czy można owijać się jak bluszcz wokół cudzego bytu, czy można spełniać się w życiu, z powodu niepohamowanej obsesji?
Martin naiwnie idealizuje Ruth, przypisujac jej cechy romantycznej heroiny żywcem wziętej z angielskch ksiażek z XIX wieku. Dlatego musi spotkać go rozczarowanie. Nakłada filtr na rzeczywistość i zaczyna się zmieniać, wierząc w ten fałszywy obraz, na nim opierając swoje działania, marzenia i fantazje. A potem to wszystko rozpada się w proch i pył.
Jack London napisał książkę o człowieku, którego mądrość nie przekracza swoim poziomem - mądrości niestabilnego nastolatka. Martin realizuje imponującą karierę z zaciekłością godną lepszej sprawy. Wszystkie siły skupia na osiągnięciu sukcesu w obranym przez siebie zawodzie pisarza, pomimo bezustannej krytyki z ust Ruth, która nie widzi perspektyw w tym zawodzie i próbuje zmienić jego sposób myślenia na bardziej praktyczny.
Chwała jednak idealizmowi!
Martin pędzi przed siebie jak szalony, oślepiony, omamiony, jak ćma w ogień.
Czytajac książkę, odnosimy wrażenie że nie jest on realną, możliwą postacią. Czy którykolwiek prawdziwy człowiek mógłby osiągnać tak wiele, nie rozwijajac równolegle choćby częsci emocjonalnej dojrzałości i siły charakteru?
Naturalną drogą inteligentnego człowieka - jest rozwój osobowości, w miarę gdy osiągamy sukcesy, życie manifestuje nam skutki właściwych wyborów, ciężkiej pracy, pasji i zadedykowania dla sprawy. Zaczynamy rozumieć, że mamy wartość jako ludzie, że jesteśmy czymś więcej niż czyimś snem, niż czyimś kochankiem, czyjąś przyszłością.
Martin nie przechodzi żadnej - absolutnie żadnej pozytywnej ewolucji charakteru przez całą tę ksiażkę. Jest coraz bardziej zagubiony, depresyjny i irracjonalny, w miarę gdy odkrywa różnice pomiędzy swoją _wizją_ Ruth a jej rzeczywistą postacią. Odkrycie prawdy, niczego nie koryguje!
Nie przeżywa prawdziwego przebudzenia, przełomu, olśnienia.
Nie jest i nigdy nie stanie się - osobą - samą w sobie. Zintegrowaną, ukorzenioną, dojrzałą. Zatrzymuje się na emocjonalnej dojrzałości wczesnego nastolatka i wścieka się, że rzeczywistość nie odpowiada na jego żądania.
Jego katastrofalne w skutkach temper tantrum widzimy na ostatnich stronach książki, które w moim odczuciu nie wzbudza nawet specjalnie współczucia. Jeśli już, to politowanie.
Martin jest papierową wydmuszką, którą ktoś napełnił powietrzem zachwytu i zadurzenia, aż nadął się jak balon, pozornym spełnieniem w karierze, sławie i sukcesie, aby po przebiciu tego balonu, zamienić się... w nicość.
Martin był pustką i pozostał pustką.
Ironia, bo pozornie to Ruth wydaje sie czyelnikowi pusta. Ale podczas gdy ona rozumie rzeczywistosć i życie, Martin śni o idealnym życiu, ale to on żyje w pustce.
Martin Eden to książka znakomita, nie można jej tego odebrać. To dzieło klasycznej literatury światowej, które zasługuje na swoje miejsce na postumencie. Tylko dla mnie, pokazuje zupełnie dwie różne wizje człowieka, które rozumiane są zazwyczaj na opak.
Fala "hejtu" wylewa się na przyziemną Ruth a fala współczucia na idealistycznego i romantycznego Martina.
Czy faktycznie Ruth jest tą złą, podłą, drobnomieszczańską kobietą, która nie rozumie wielkiego geniusza i nie kocha go prawdziwą, bezinteresowną miłoscią czystych serc i dusz?
Czy to ona JEST problemem?
Czy to raczej Martin jest niedojrzałym chłystkiem,który nie potrafi ocenić prawidłowo charakteru Ruth (cecha jaką posiada jego przyjaciel, Russ Brissenden, bezbłędnie rozpoznajacy prawdę o tej kobiecie!), który rozwija się i uczy nie dla siebie - ale dla kogoś innego. Który robi karierę "na siłę" w dziedzinie jaka nie odpowiada Ruth, ale on forsuje ją, narzucając kobiecie swoją wizję sukcesu i życia, próbujac ją zmienić, mimo pozornej "głębokiej" miłości (swoją drogą, to piękna hipokryzja i arogancja, on nie chce zmienić swojej ścieżki, ale chciałby zmienić podejście życiowe Ruth!),
Na koniec gdy ich relacja ulega dezintegracji, w irracjonalny i niezrozumiały sposób on sam podlega dezintegracji, pokazując kosmiczną próżnię swojej osobowości. Nie ma w nim żadnej treści. To nie jest nawet klasyczny bohater romantyczny, bo romantyczni bohaterowie do końca pozostają wierni swoim ideałom. Martin porzuca swoje ideały, i gdy się odsuwa od nich, rozczarowując miłością i karierą, nie zostaje z niego nic, literalnie - nic! To nieistniejący człowiek, niemożliwy, niewiarygodny.
Martin Eden jest jedną z ksiażek, które każdy młody człowiek powinien przczytać, ale tylko...jeśli posiada odpowiednią dojrzałość emocjonalą. Dla wszystkich innych powinna być surowo zakazana, ponieważ przeczytana w niewłaściwy sposób może popchnąć czytelnika do fatalnych wniosków.
A szkoda byłoby umacniać szkodliwe stereotypy, gloryfikując przy tym pragnienia płynące z podszeptu czystego, próżnego ego.
Tej ksiażki na Dalekim Wschodzie nie zrozumiałby zapewne nikt.
Absurd ludzkiego ego, pod którym nie kryje się żadna świadoma esencja, żadna prawdziwa mądrość, żadna zdolność do głębszej refleksji czy nawet dostrzeżenia rzeczywistości w jej oszałamiającej prawdzie i nagości... -osiąga w niej swoją perfekcyjną epifanię.
I może dlatego polecam ją wszystkim dojrzałym czytelnikom. To z pewnością intelektualna uczta.
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Data wydania: 2003 (data przybliżona)
Kategoria: Literatura piękna
ISBN:
Liczba stron: 316
Tytuł oryginału: Martin Eden
Język oryginału: angielski
Tłumaczenie: Zygmunt Glinka
Jack London, piewca radykalnego indywidualizmu, przedstawia w "Maleńkiej pani wielkiego domu" zetknięcie trzech silnych osobowości - dwóch na równi...
Dla Bucka beztroskie lata szczenięce mijają z chwilą, gdy zostaje porwany i sprzedany poszukiwaczowi złota. Będzie musiał stawić czoła licznym niebezpieczeństwom...
Chcę przeczytać,