Doskonała powieść jednej z najważniejszych pisarek ostatnich lat, nagrodzonej Pulitzerem autorki powieści Olive Kitteridge, przeniesionej na ekran w serialu HBO.
Powieść zachwycająco prosta i powściągliwa... Rzeczy, o których trochę wiedzieliśmy, ale nie potrafiliśmy ich wyrazić, zostały nam wreszcie wytłumaczone. Czujemy ulgę, czujemy się zrozumiani. Myślimy sobie wtedy: ,,To właśnie to. Tak wygląda życie".
- National Public Radio
Elizabeth Strout dowiodła po raz kolejny, że jest mistrzynią w tworzeniu niezapomnianych postaci. Jej opowieści otwierają się przed czytelnikiem w sposób, który wydaje mu się znajomy i może się z nimi utożsamiać, ale wtedy Strout uderza i można jedynie zachwycić się jej talentem
- The Post and Courier
Lucy Barton, dojrzałą kobietę, pisarkę wychowującą dwójkę dzieci, podczas przedłużającego się pobytu w szpitalu odwiedza niewidziana od lat matka. Niewinne rozmowy o ludziach z przeszłości otwierają furtkę do bolesnych wspomnień: biedy, wykluczenia i rodzinnych tajemnic. W oszczędnej narracji Strout buduje kruchą nić porozumienia pomiędzy kobietami, dla których ta niespodziewana pięciodniowa wizyta staje się najintymniejszym momentem ich relacji. Strout misternie konstruuje, wydawać by się mogło, uporządkowany świat, który na naszych oczach się rozpada. Nie znajdujemy w tym jednak dramatu, lecz cichą akceptację i zrozumienie dla ludzkich słabości.
Wydawnictwo: Wielka Litera
Data wydania: 2020-03-11
Kategoria: Inne
ISBN:
Liczba stron: 224
Tytuł oryginału: My Name Is Lucy Barton
Znane jest Wam uczucie, kiedy sięgacie po książkę, po której nie spodziewacie się zbyt wiele? Książkę, która właściwie nie przyciąga ani okładką, ani opisem, a jej gabaryty nie są zbyt wygórowane. W końcu książkę, która swoją prostotą i wewnętrzną głębią zapada głęboko w sercu i pamięci? Takie właśnie uczucie towarzyszyło mi podczas lektury tejże książki.
Elizabeth Strout jest autorką bestsellerowej powieści Olive Kitteridge, za którą otrzymała nagrodę Pulitzera w 2009 roku. Autorka we wszystkich swoich powieściach ma niezwykle prosty, trafiający do czytelnika styl i język. Pod przykrywką prostoty zawsze kryje się jednak coś więcej.
Krótka niepozorna treść. Do kobiety leżącej w szpitalu przyjeżdża matka. Po długiej rozłące kobiety mają okazję spędzić ze sobą trochę czasu, porozmawiać, wyjaśnić pewne sytuacje. Opowieść o braku nici porozumienia pomiędzy matką a córką. Dwie najbliższe sobie osoby, których serca były tak blisko siebie, zdecydowanie się oddaliły i choć przez długi czas biły tym samym rytmem, to oddzielnie od siebie.
Nie raz i nie dwa pisałam już o dość krótkich książkach. Coraz bardziej doceniam to, jak autor w krótkiej formie potrafi przekazać wszystko to, co myśli i czuje. To nie lada wyzwanie stworzyć coś niezwykle dobrego w krótkiej formie. Jestem pełna podziwu dla prozy Elizabeth Strout. Sposób przekazania głębi, jaką kryje powieść jest znakomity. Mam na imię Lucy to moje pierwsze spotkanie z autorką i jakże udane!
Książka z pozoru jest po prostu kilkudniowym spotkaniem w szpitalu dwóch kobiet. Lucy - dziś pisarki, matki dwóch córek i jej rodzicielki - kobiety zdecydowanie różniącej się od własnego dziecka. Niby niewiele, a jednak.
Lucy jest dojrzałą i mądrą kobietą, rozumiejącą swoje uczucia, zdającą sobie sprawę z relacji z innymi ludźmi i całym otoczeniem. W życiu zawodowym jest spełnioną pisarką. Właściwie jedyna nić porozumienia, które praktycznie została zerwana, to ta, która powinna być jedną z najważniejszych nici, za pomocą których utkane jest życie każdego z nas. Relacje z własną matką. Kobieta doskonale zna swoje potrzeby emocjonalne, o czym nie może powiedzieć jej rodzicielka. Dialogi pomiędzy kobietami są momentami nielogiczne, niespójne i... bardzo prawdziwe. Przykładów jest cała masa, jednak posłużę się właściwie pierwszym lepszym.
Lucy: (...) cały dzień za tobą tęskniłam. Wezwana do odpowiedzi, nie mogłam wymówić słowa, bo miałam gulę w gardle. Nie pamiętam, jak długo to trwało, ale tęskniłam tak bardzo, że czasami szłam do łazienki, żeby się wypłakać.
Matka: Twój brat wymiotował.
Co ma jedno do drugiego? Dlaczego dojrzała, normalnie funkcjonująca kobieta nie potrafi odpowiedzieć na słowa Lucy? Nie wiem, czy potrafiłabym w ten sposób rozmawiać z własną córką, z której mam nadzieję zostanę najlepszą przyjaciółką. Wiem jednak, że z innymi bliskimi osobami czasami w podobny sposób sama prowadziłam rozmowy. Dlaczego? W miłości tak już jest, że czasami nie ważne są najpiękniejsze słowa. Gesty, czyny, spojrzenie, czy sama obecność drugiej osoby momentami mówią więcej niż cały potok zbędnych słów.
Powieść Elizabeth Strout jest niezwykle poruszająca. Wzrusza, ale przede wszystkim zmusza do wysnucia pewnych refleksji. Może to już wiecie, może o czymś podobnym już czytaliście. W końcu podobne tematy były już poruszane. Pisarka jednak ma niezwykły dar w prosty sposób opisywania niezwykle trudnych i ważnych tematów. Tym razem nie płakałam. Historia Lucy jednak siedzi mi tak mocno w głowie, że od trzech dni zbierałam się do napisania tej recenzji i nie potrafiłam ubrać w słowa tego, co chcę Wam przekazać. Myślę, że i tak żadne słowa tego nie oddadzą. Podobnie jak w miłości, trzeba to poczuć na własnej skórze. Zmierzyć się z tą opowieścią i wyciągnąć z niej własne wnioski.
Mam na imię Lucy to niezwykle prawdziwa i smutna opowieść o relacji matki i córki, o sposobie porozumiewania się i wielkiej miłości, która wzrusza i zmusza do refleksji. Jest to powieść, która na długo pozostanie w mojej głowie. Prosta, krótka i szalenie dobra proza. Polecam gorąco!
http://krainaksiazkazwana.blogspot.com
Lubię sięgać po książki autorów, których wcześniej nie czytałam, bo jest w tym zawsze jakieś poczucie nowości, oczekiwanie na coś wyjątkowego, na jakieś odkrycie. Tak jest też w tym przypadku i niestety moje oczekiwanie mnie zgubiło. Książka pani Strout to literatura dobrze napisana, o wielu ważnych rzeczach, emocjach, relacjach, o zagubieniu i nieudaniu i to wszystko wskazuje, że to mogłaby być naprawdę niesamowita powieść. Jednak czytając ją miałam wrażenie, że to książka napisana w ramach kursu kreatywnego pisania. Wszystko niby jest ok, jest opowiedziana poprawnie i są emocje, ale jednak czegoś tu brak. Dla mnie to książka napisana "z głowy", nie umiałam odnaleźć serca. Wszystko jest normalnie, a ja nie wierzę autorce w prawdziwość, w nastrój. Pod tym względem odczuwam tę książkę jako pustą. A szkoda... Kiedyś z pewnością sięgnę po inną powieść autorki, żeby sprawdzić czy takie moje odczucie będzie dotyczyło tylko jednej powieści, czy też całej twórczości Elizabeth Strout.
Nić porozumienia
Elizabeth Strout ma niezwykły talent snucia opowieści. Historie jej bohaterów rozwijają się niespiesznie, można nawet odnieść wrażenie, że niewiele w ich życiu się dzieje, ale to tylko pozory. Zwykle pod niespiesznie rozwijająca się fabułą skrywa się ogromny ładunek emocjonalny.
"Mam na imię Lucy" to historia o złożonych relacjach między dziećmi i rodzicami. Łatwo jest opisywać historie skrajne - o wielkiej, bezinteresownej miłości rodzicielskiej lub wręcz przeciwnie, o patologicznych rodzicach zaniedbujących swoje dzieci. W prozie Strout nic nie jest czarno-białe, a relacje między ludźmi potrafią być naprawdę złożone.
Tytułowa bohaterka wychowała się w rodzinie na wielu poziomach dysfunkcyjnej, co odbija się na jej całym życiu - począwszy od wykluczenia społecznego w dzieciństwie, aż po dorosłość, w której ciągle nie czuje się wystarczająco dobra i wartościowa. Pobyt w szpitalu i niespodziewana wizyta jej matki stają się przyczyną do wspomnień i próbą oczyszczenia atmosfery między kobietami.
Bycie rodzicem jest trudnym zadaniem, ale nie mniej trudne jest bycie dzieckiem. Dzieckiem obdarzonym bagażem niełatwych doświadczeń i rodzicami o bardzo ograniczonych zasobach: finansowych, emocjonalnych i nikłej świadomości rodzicielskiej. Rodziców jawnie patologicznych łatwiej jest odrzucić niż tych, którzy nieświadomie ranią swoje dzieci, zwłaszcza że oni sami też najczęściej są dziećmi nieuświadomionych rodziców. Tak z pokolenia na pokolenie przekazywane są traumy, lęki, frustracje.
Wydawało mi się, że "Mam na imię Lucy" czytam chętnie, lecz bez większego zaangażowania. Proza, która wydaje się ledwo dotykać naskórka, dryfować po powierzchni problemu, unikać skrajnych emocji, dotknęła mnie jednak bardziej niż mogłam to sobie wyobrazić i przytłoczyła ładunkiem smutku. Było warto.
Przeczytałam z ciekawości, bo słyszałam dobre opinie o tej autorce, ale...
ta książka jest w zasadzie o niczym... kobieta opisuje jak leżała w szpitalu i podczas tego pobytu odwiedziła ją dawno niewidziana matka, z którą wspomina przeszłość. Rozmawiają o dawnych znajomych z ich miasteczka, kobieta rozmyśla o biedzie w jakiej się wychowała, co wpływało na jej życie, o ludziach, których poznała po przyjeździe do Nowego Yorku, o tym jak stała się pisarką...
nic porywającego i wciągającego
„Mam na imię Lucy” to książka niestandardowa. Napisana językiem tak prostym, że trudno do niego przywyknąć. Zawiera powtórzenia, przez co brzmi jak opowieść dziecka lub osoby nie w pełni sprawnej umysłowo. Poza tym sprawia wrażenie chaotycznej. Niektórych to zniechęca, innych ta dziwność fascynuje. Mnie zaintrygowała i czytałam ją czekając na punkt kulminacyjny, który niestety nie nastąpił, bo sens przekazywanej treści tej książki ukryty jest między wierszami.
Ciekawy zabieg, jednak ja wolę tradycyjną formę.
Główna bohaterka w pierwszej osobie przedstawia momenty z życia. Istotne i błahe, pomiędzy którymi można wyczytać dramat dziecka (nigdy nie wypowiedziany wprost), a potem dorosłej kobiety.
Polecam osobom lubiącym teksty pisane w sposób odbiegający od standardów.
Jak dla mnie książka bardzo trudna, o ciężkim życiu głównej bohaterki. Jej trudność polega nie tylko na opisanej tam historii, ale i na tym w jaki sposób się ją czyta. Jest dużo przeskoków w czasie co dla mnie było uciążliwe.
Lucy Barton jest uznaną pisarką. Kolejne książki przynoszą jej rzesze czytelników, sukces oraz rozpoznawalność. Lucy Barton ma za sobą traumatyczne...
Kontynuacja kultowej książki Olive Kitteridge Olive Kitteridge, która stała się ikoniczną postacią dla milionów czytelników i widzów serialu HBO na...
Przeczytane:2020-02-09,
„Cicha noc” to zbiór opowiadań, których wspólnym mianownikiem jest czas ich akcji - właśnie świąteczny, bożonarodzeniowy okres i oczywiście intrygująca zagadka kryminalna.
Uwielbiam te brytyjskie opowiadania detektywistyczne, w klasycznym stylu, w których największą rolę odgrywa dedukcja. Gdzie sami możemy sprawdzić, czy szczegóły, które stopniowo zdradzają autorzy pozwolą nam odgadnąć rozwiązanie i odkryć przestępcę. Szczególnie w przypadku opowiadania "Śnieżna zagadka" możemy zabawić się w detektywa.
Jak to ze zbiorami opowiadań bywa, zdarzają się perełki i takie, które mniej przypadną nam do gustu, ale jeśli jesteście wielbicielami Sherlocka Holmesa, z pewnością będziecie zachwyceni. A sam detektyw wszechczasów będzie miał sposobność popisania się swoimi zdolnościami analizy i dedukcji w intrygującej historii „Niebieski karbunkuł”.
Mimo, że nieco odbiegające stylem od pozostałych, opowiadanie grozy „Figury woskowe” w mrocznym, niepokojącym klimacie zrobiło na mnie największe wrażenie, przyprawiając wręcz o ciarki.
Niech dla nas wszystkich święta będą spokojne i radosne, a przestępstwa i wszelkie niemiłe niespodzianki pozostaną jedynie na kartach książek. Dobrych książek.