Zaginione skarby Mistrza
Wreszcie wszystkie opowiadania Grzędowicza w komplecie.
"W pewnej chwili, gdy Piołun już znacznie wysforował się przed grupę rydwanów, Daimon usłyszał za plecami niepokojący dźwięk. Brzmiał jak głuche mlaśnięcie, kleisty, ciągnący się, mokry odgłos wyjątkowo obrzydliwego pocałunku. Powierzchnia bagniska poruszyła się, zakolebała, wstrząśnięta nagłym dreszczem. Coś wielkiego i ciemnego, cuchnącego mułem, zamajaczyło z tyłu. Rozległy się słabe, zduszone okrzyki przerażenia. Piołun targnął odruchowo głową, Frey obrócił się błyskawicznie na siodle. I zmartwiał. Z wody bowiem wyłaniał się właśnie monstrualny, wyszczerzony łeb, ni to smoka, ni żmija. Stwór miał pomarszczony pysk, zwieńczony potrójną koroną ostrych kościanych wypustek. Maleńkie, blaszane, rybie oczy były pozbawione wyrazu, niczym przypadkowo naszyte cekiny. Odbijały pusty błękit nieba. Paszcza, szeroka, otwarta jak brama, sunęła prosto na pierwszy rząd radośnie niebieskich łodzi, z szyderczą, groteskową gościnnością gotowa zaprosić nieszczęsnych pasażerów wprost do swego śmierdzącego padliną wnętrza. Nim Daimon zdążył zareagować, mocarna szczęka kłapnęła tuż przed dziobem wyładowanego zapasami rydwanu, pochłaniając oba zaprzęgowe hippokampy. Trysnęła posoka, kilka rybokoni zaniosło się wysokim, przeraźliwym kwikiem przestrachu. Słabe krzyki przemieniły się w rozgłośne wrzaski. Pozbawiona siły napędowej łódź przewróciła się, pakunki posypały do wody. Woźnica natychmiast zanurkował pod powierzchnię, ratując się ucieczką, lecz dwaj tragarze, gnom oraz kobold, rozpaczliwie taplali się w wodzie, wzywając pomocy. Wierzchowe i zaprzęgowe hippokampy zareagowały na utratę towarzyszy zbiorową histerią. Rzucały się w uprzęży, kwicząc dziko, tłukły ogonami o wodę i pośpiesznie zrywały się do panicznej ucieczki na oślep. Większość jeźdźców utrzymała się w siodłach, bo trytony zdołały jakoś opanować oszalałe wierzchowce, lecz kilka rybokoni zanurkowało, zrzucając podróżnych do wody. Dwa kolejne rydwany utonęły, wciągnięte pod powierzchnię przez przerażone hippokampy. Paszcza kłapnęła jeszcze dwa razy, pożerając kobolda, gnoma, jednego z trytonów oraz hippokampa, który nie zdążył wyplątać się z uprzęży. Wszystko to nie trwało dłużej niż płytki oddech. Upiorny łeb wodnego."
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Data wydania: 2017-11-08
Kategoria: Fantasy/SF
ISBN:
Liczba stron: 400
"Azyl" - zarówno tytuł powieści jak i nazwisko autora niewiele mi mówiło. Po tę pozycję sięgnęłam przez przypadek toteż nie bardzo wiedziałam czego należy się spodziewać. Spodziewałam się raczej przeciętnej powieśći, która nie będzie przykuwać uwagi, lecz ... spotkało mnie miłe roczarowanie. Jednakże zamiast na powieść natrafiłam na zbiór zagadkowych opowiadań, o których dotąd nie słyszałam.
Jak się okazuje opowiadania te są z pogranicza fantasy / science fiction, a zatem odnoszą się do nietypowych wydarzeń i tajemniczych postaci. Jako iż moim gatunkiem literackim jest właśnie fantastyka to z przyjemnością zagłębiłam się w świat wykreowany przez Jarosława Grzędowicza. I nie zawiodłam się.Opowiadania okazały się być różnorodne, lecz wszystkie miały podobny klimat - w każdym opowiadaniu coś się działo, nie było miejsca na nudę, czy bezrefleksyjne czytanie.
Język opowiadania nie jest zbyt prosty, ale też nie jest zbyt wyszukany. Zdecydowanie podobny do potocznej mowy. Narracja prowadzona jest starannie i bez zbędnego chaosu. Sami bohaterowie zostali wykreowani w bardzo przekonywujący sposób - wydają się być bardzo ludzcy.
Uważam, że jest to ksiażka dla średnio wymagających czytelników, którzy cenią sobie dobrą literaturę fantastyczną / science fiction. Nie ma miejsca na brak zarysowanej akcji czy nijaką fabułę.
Cała opinia na stronie: https://moichksiazekswiat.pl
Opowiadania, które autor popełnił na przestrzeni 27 lat dowodzą elastyczności pojęcia fantastyka. Bez wątpienia pokazują również rozwój autora, jego nieustająca pracę nad warsztatem. “Grzędowicz w momencie ich pisania miał od 18 do 45 lat” i to da się wyczuć w poszczególnych opowiadaniach, które mają w sobie coś z młodzieńczych szlifów, naiwnej ufności w przyszłość, bywają kalką aktualnych wydarzeń.
Opowiadanie, wbrew pozorom, nie jest formą łatwą. W pewnym sensie jest nawet formą trudniejszą od powieści. O ile w opasłym tomiszczu mniej udany fragment można bez trudu ukryć – czytelnik zdąży o nim zapomnieć zanim dotrze do końca, o tyle w krótkiej formie wszystko widać jak na dłoni. Nawet pojedynczy skopany akapit się nie ukryje. Co więcej, gdy mowa o powieści, można ja oprzeć na całkiem przeciętnym pomyśle. Brak oryginalności da się nadrobić ciekawymi postaciami, zwrotami akcji, pobocznymi wątkami, ciekawostkami i anegdotami. Opowiadanie natomiast wymaga super pomysłu, inaczej, po zakończeniu lektury, jedyną oceną będzie wzruszenie ramion i pogardliwe fuknięcie „przecież to było o niczym”. Dobre opowiadanie wymaga, jak widać zarówno talentu jak i sporego wkładu pracy. Quod errat demonstradum.
Z drugiej strony, opowiadanie jest tworem niezwykle ulotnym. Opublikowane w czasopiśmie, gazecie lub, jak to się ostatnimi czasy coraz częściej zdarza, na jednym z portali, żyje krótko niczym zagrzebka (Nothobranchius furzeri). Co innego powieść – solidnie wydana może przetrwać lata, a nawet dziesięciolecia na półce w domu lub w bibliotece, zdobywając kolejnych zwolenników. Na szczęście jest ratunek dla krótkich tekstów. Przynajmniej dla wybranych – antologie i zbiorki autorskie. A że jestem, i byłam „od zawsze”, miłośniczką opowiadań, wszelkie takie pozycje tropię, zdobywam i asymiluję.
Właśnie zakończyłam lekturę „Azylu”, autorskiego zbioru opowiadań Jarosława Grzędowicza. Znalazły się w nim (w zbiorze, nie w Grzędowiczu) teksty, które powstawały na przestrzeni wielu lat; od debiutanckiego „Azylu dla starych pilotów”, po opublikowaną po raz pierwszy w roku 2009 „Chwilę przed deszczem”. Prawdziwa gratka dla miłośników twórczości pisarza.
Wznawianie starych tekstów to bez dwóch zdań przedsięwzięcie ryzykowne. Nigdy nie wiadomo jak poradzą sobie z próbą czasu. Autor nie był wolny od tych wątpliwości, bo choć z jednej strony zapewnia we wstępie, że opowiadań nie przerobił, to jednak, z drugiej przyznaje, że poddał je pewnym zabiegom redakcyjnym. A nie zapominajmy, że Grzędowicz to nie tylko pisarza lecz także doświadczony redaktor, wieloletni wyjadacz, który wie, jak drobną zmianą dodać tekstowi blasku. Mam mieszane uczucia co do tego zabiegu. Z jednej strony zbiorek z pewnością zyskał na poprawkach: wszystkie teksty czyta się świetnie, język jest jędrny, porywający, „grzędowiczowski”, jednak z drugiej strony straciliśmy możliwość prześledzenia jak rozwijał się warsztat autora. Trochę mi brakuje tych młodzieńczych chropowatości we wczesnych tekstach. Można odnieść wrażenie, że Grzędowicz jako pisarz ukształtował się, przynajmniej pod względem czysto technicznym, w wieku lat siedemnastu i w takiej formie skamieniał. Co, jako żywo, prawdą nie jest.
Na szczęście opowiadania to nie tylko język, ale także treść. No dobrze, dobrze. Przede wszystkim treść. Opowiadania Grzędowicza są, jak rzadko które teksty, niezwykle osobiste. Kolejni bohaterowie to, gdy się nad tym głębiej zastanowić, kolejne emanacje różnych, albo i tych samych, fragmentów osobowości autora. Czytając opowieści powstałe na przestrzeni trzydziestu pięciu lat (aż się wierzyć nie chce, że to już tyle czasu minęło od debiutu!) można obserwować dojrzewanie pisarza i ewolucję jego poglądów. Od programowo nieszczęśliwego nastolatka, który, jak wszyscy młodzi ludzie od zarania wieków, uważa, że cały świat sprzysiągł się przeciwko niemu, po faceta w średnim wieku mocno zniesmaczonego otaczającą go rzeczywistością.
Bardzo wyraźna jest też zmiana w sposobie prezentowania poglądów. Początkowy patos i wzniosłe idee (znowu, jakież to typowe dla młodości!) ustępują miejsca coraz głębszej i dojrzalszej refleksji. Święty zapał jakby przygasa i blaknie, przysłonięty rozczarowaniem i zgorzknieniem. Jest więc lektura przyjemnością podwójną: na poziomie literackim to obcowanie ze świetnymi tekstami, a na poziomie poznawczym to arcyciekawa wyprawa w głąb grzędowiczowskiego świata.
Ale to nie wszystko. Jest jeszcze spora wartość dodana – do każdego z opublikowanych opowiadań autor dopisał krótki komentarz: historię powstania tekstu okraszoną kilkoma ciekawostkami. Szkoda, że są to notki dość skąpe, bo chciałby się więcej. Ale i tak bardzo wzbogacają publikację.
Chciałam na koniec dodać kilka słów na temat technicznej strony wydania (wersja elektroniczna), która, mówiąc oględnie, mnie nie zachwyciła, ale uświadomiłam sobie, że mam do dyspozycji jedynie wstępną wersję recenzencką. Wierzę, że wszystkie niedoróbki zostaną w wydaniu komercyjnym usunięte i czytelnik dostanie do ręki pozycję, która zajmie poczesne miejsce w jego biblioteczce – czy to klasycznej, czy elektronicznej.
A teraz nie traćcie czasu i ruszajcie po „Azyl”. Przed wami ciekawa czytelnicza przygoda.
Wyobraź sobie, że jest pierwiastek, który stanowi niewyczerpane źródło energii. Dwa tiry tego surowca starczą, by zapewnić energię elektryczną...
Nie wiadomo, czy istnieją niebiosa. Nie wiadomo też, czy istnieje piekło. Jedyne, co jest pewne, to popiół i kurz zalegające piętro wyżej, niebo w upiornie...
Ocena: 6, Przeczytałam, Mam,
„Azyl” zaczynamy z przytupem od debiutanckiego opowiadania Jarosława Grzędowicza, p.t. „Azyl dla starych pilotów”. Ten niewielki utwór był pisany w czasach, kiedy polski świat fantastyczny dopiero raczkował. Pierwszy raz upubliczniony w czasopiśmie „Odgłosy” w 1982 roku, gdy w Polsce trwał stan wojenny. Niewesołe czasy dla jakiejkolwiek twórczości. Fantasy to był przede wszystkim „Hobbit” Tolkiena czy twórczość Ursuli Le Guin. Moja przygoda z fantastyką to najpierw czytanie opowiadań w czasopismach fantastycznych. Te krótkie utwory mają w sobie to coś, co sprawia, że zapamiętuje się je na długo, by czasem po kilkunastu latach szukać ich w pamięci.
Razem z opowiadaniem „Ruleta”, to najkrótsze opowiadania całego zbioru. Opowiadanie nie musi mieć kilkudziesięciu stron, by przedstawić sobą ciekawy koncept, który zaintryguje czytelnika. „Ruleta” opowiada o samotności, pechu i nieuchronności losu. Jeśli myślicie, że to zbyt szerokie zagadnienia na opowiadanie, to nie czytaliście nic Jarosława Grzędowicza. Wystarczyło mu 9 stron, aby ukazać beznadzieję, bezbrzeżną pustkę i dołujący smutek. Piękna sprawa.
Całość recenzji na zukoteka.blox.pl