Najder zapamiętał wydarzenie, które o mały włos nie skończyło się pojedynkiem. Znakomity eseista i człowiek nadzwyczaj poważny, Zygmunt Kubiak, ożenił się i któregoś dnia przyszedł przedstawić swoją żonę. Tyrmand tymczasem rzucił się, by pomóc jej zdjąć płaszcz, ale ona odparła, że zrobi to sama.
– Cóż za wspaniała kobieta, sama się rozbiera – mruknął Tyrmand.
Świeżo upieczony mąż obraził się i wyzwał go na pojedynek. Dopiero interwencja Jerzego Turowicza i Jacka Woźniakowskiego zapobiegła walce.
To tylko jedna spośród licznych (przeważnie mało znanych) anegdot, które skrupulatnie odnotował Mariusz Urbanek dzięki wspomnieniowym i w pewnym sensie salonowym rozmowom przeprowadzonym z osobami, które na różnych etapach własnego życia poznały i przyjaźniły się z Leopoldem Tyrmandem. Błyskotliwymi interlokutorami autora byli ludzie tworzący w epoce stalinowskiej i gomułkowskiej swego rodzaju artystyczny hades Warszawy (używając określenia Marka Nowakowskiego), jak również osoby uwiecznione przez pisarza na kartach Dziennika 1954. Z ich swoistych, by tak rzec, wypominek Urbanek naszkicował nie tylko fascynujący portret pisarza, lecz także skomponował wielobarwny obraz pulsującej życiem stolicy w okresie PRL, kiedy nawet majtki dzieliły się na socjalistyczne i antysocjalistyczne, jak wspomina Maria Iwaszkiewicz. Książka, która po raz pierwszy ukazała się w 1992 roku, wręcz kipi gwarem warszawskich bram, ulic czy kawiarni, w których bywali najznamienitsi luminarze polskiej sceny, nauki, sportu i literatury. Momentami przenosimy się też do Krakowa, gdzie dużą rolę kulturotwórczą odgrywały środowiska skupione wokół redakcji „Tygodnika Powszechnego” i „Przekroju”. Kolejne wydanie Złego Tyrmanda zostało poszerzone o dziesięć nowych rozmów, między innymi z Barbarą Hoff, Józefą Hennelową, Krystyną i Jerzym Kisielewskimi oraz Bohdanem Tomaszewskim.
Legenda Tyrmanda, którą w dużej mierze sam pisarz – mniej lub bardziej świadomie – wykreował, jest wciąż żywa, nawet bardziej niż jego twórczość. Jaki właściwie naprawdę był Leopold Tyrmand? To pytanie zadaje we wstępie w imieniu zarówno swoim, rozmówców, jak i czytelników Mariusz Urbanek. Odpowiedź na to pytanie nie może być łatwa po lekturze jego książki - zwłaszcza że nawet osoby wracające pamięcią do spotkań z Tyrmandem miały trudności z ustaleniem, czy był on szczery zarówno wobec nich, jak i wobec samego siebie, zarówno jako przyjaciel, jak i pisarz.
Czy w latach 1940-1941 pisał dla radzieckiej gazety „Prawdy Komsomolskiej” z przekonania i z prawdziwej sympatii do komunizmu, czy była to może siatka maskująca jego działalność konspiracyjną, jak sądzi Andrzej Kornowicz, który poznał przyszłego pisarza w okupowanym Wilnie? Remigiusz Szczęsnowicz, który także pracował dla tej gazety w tym samym okresie, wyraził pogląd, że trudno w ogóle mówić o jakimkolwiek ówczesnym antykomunizmie Tyrmanda (który miał wtedy dwadzieścia lat) oraz że jego antykomunizm zrodził się o wiele później, w zetknięciu z rzeczywistością stalinowską. Po wojnie wileńskie czasy poszły w zapomnienie, jak zauważył kolejny rozmówca Urbanka. Inne osoby wspominające Tyrmanda potwierdziły, że pisarz nigdy nie rozmawiał z nimi o wojennym okresie swojego życia. A lata tuż po wojnie? To był surrealizm w czystej postaci – skonstatował Jerzy Przeździecki, który opowiedział Urbankowi między innymi o ciekawych losach maszyny do pisania należącej do Tyrmanda. Wówczas to przeistoczył się on w człowieka sarkastycznego wobec tych, którzy poszli na współpracę z reżimem – jak wspomina Zygmunt Broniarek.
Rozmówcy, którzy poznali Tyrmanda w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych i wtedy się z nim przyjaźnili, skrajnie różnie oceniają jego ówczesny styl życia, zachowania i światopogląd. Według niektórych traktowano go jako zjawisko dość ekstrawaganckie, a przez to niepoważne. Dla jednych był bikiniarzem (na przykład dla Barbary Hoff), inni to podważają (choćby Bohdan Tomaszewski). Dla części środowiska artystycznego był wyrzutem sumienia, kimś, kto nigdy nie poszedł na żaden kompromis ze stalinizmem. Dla pozostałych tylko kreatorem własnego mitu, aktorem, nieustannie grającym wymyśloną przez siebie postać. Jednak to nie tego typu opinie na temat pisarza są najciekawsze w tej publikacji, gdyż są po prostu już utrwalone i znane powszechnie. Najbardziej interesujące są wątki, które można wyczytać między wierszami zapisanych przez Urbanka wspomnień, mianowicie o jego temperamencie, niezwykłych umiejętnościach i cechach osobowości, jego perypetiach sercowych, słabostkach i grzeszkach. Jaka sylwetka wyłania się z tych kamyczków, układanych przez poszczególnych rozmówców?
Był Żydem, ale mówił po polsku lepiej niż Polacy, potrafił świetnie uwodzić słowem, lecz był weredykiem, więc nierzadko zrażał do siebie ludzi. Na dansingach imponował rzadką umiejętnością: brał do dłoni jednocześnie łyżkę i widelec, po czym jedną ręką nakładał wszystkim potrawy, czego nauczył się prawdopodobnie w czasie okupacji, kiedy pracował jako kelner. Z czasów wileńskich pochodzi też jego znajomość boogie-woogie. Jak podkreśla Eryk Lipiński, w powojennej Warszawie mało kto potrafił tak tańczyć. Był zapalonym brydżystą, grywał też w koszykówkę i tenisa, ale w ocenie Bohdana Tomaszewskiego brakowało mu zdolności w tej ostatniej dyscyplinie. Był nie tylko miłośnikiem jazzu, o czym powszechnie wiadomo, doskonałym znawcą mody i sportu, lecz także fanem kina, który na dodatek genialnie potrafił opowiadać filmy. Z Tomaszewskim łączyła go miłość do Warszawy i epoki napoleońskiej. Przyciągał kobiety, choć według Józefy Hennelowej nie był tak zabójczo przystojny jak Jerzy Turowicz, który wielbicielek miał zawsze na pęczki. Miał Tyrmand kompleksy z powodu swojego niskiego wzrostu, a osobowość pełną sprzeczności. Reagował często arogancko i histerycznie, lecz potrafił być też ujmujący i ciepły. Był dowcipny, ale nie miał poczucia humoru na swój temat. Był kiepskim kierowcą i w związku z tym przedmiotem drwin kolegów-literatów: któregoś razu Herbert i Najder wpakowali się pod kierownicę auta, krzycząc, że to miejsce najbezpieczniejsze, więc się z niego nie ruszą. Zatrzymał wtedy samochód na Nowym Świecie i strasznie klnąc, wyrzucił obu.
O Tyrmandzie można opowiadać i czytać w nieskończoność, bo jedno nie ulega wątpliwości – był niesamowicie fascynującym człowiekiem, barwnym i wolnym ptakiem w zniewolonym kraju. Jak wyznał Tomaszewski, nie można było pozostać wobec niego obojętnym: albo się go lubiło, albo nie lubiło. Chyba najcelniej scharakteryzowała Tyrmanda Irena Szymańska: - On w ogóle był antologią rozmaitych kultów. Cały się z nich składał. Z tego względu książkę Mariusza Urbanka też można określić mianem antologii, ale nie kultów, tylko portretów tej samej postaci, namalowanych za pomocą dużej palety barw przez różnych artystów. Publikacja jest bowiem skomponowana mozaikowato, lub inaczej ujmując - polifonicznie, a anegdociarstwo to jej największy walor. Wspomnienia tak wielu zasłużonych dla polskiej kultury ludzi pozwalają przede wszystkim odbyć niepowtarzalną podróż do powojennej Warszawy oraz poznać bogate życie towarzyskie i uczuciowe prowadzone przez pokolenie Tyrmanda w siermiężnej rzeczywistości PRL.
Partner wydania: Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem Autor najpoczytniejszych książek dla młodych czytelników, ojciec Koziołka Matołka, nie za bardzo lubił...