Jest 1896 rok. Życie w Sanoku, spokojnym galicyjskim miasteczku, płynie raczej monotonnie. Tym bardziej miejscową ludność elektryzuje fakt, że jeden z szanowanych obywateli zostaje znaleziony martwy pod murem klasztoru. Jest w tej śmierci coś niepokojącego. Plotki błyskawicznie obiegają miasto. Rozszarpany na strzępy - powtarza ktoś rozgorączkowanym głosem. Ledwo go poznali, chyba po pierścieniu, który nosił na serdecznym palcu lewej dłoni - dodaje. Podobno psy wyżarły mu serce. Mówią, że brakowało nie tylko serca, ale i wątroby. Teorie mnożą się na potęgę. Jaka jest prawda? Nad tym pytaniem pochylają się mądre głowy. Doktor Zaleski, komisarz Witchenbacher i aptekarz Ochmański. Werdykt brzmi niepokojąco.
Mamy do czynienia z atakiem zwierzęcia, które zanim zatopiło kły w ciele ofiary, najpierw przytrzymało ją ludzkimi dłońmi? - cicho upewnia się policjant. Wszystko na to wskazuje. Denata znaleziono posiniaczonego, z ranami kąsanymi w okolicy szyi, barków, ramion i dłoni. Siniaki układają się w kształt, jaki zostawić mogła jedynie dłoń ludzka. Pozostałe rany to bez wątpienia efekt pogryzienia przez zwierzę. Skwierzyński umarł szybko, choć była to dość bolesna śmierć. Ranny utopił się we własnej krwi. Ponieważ zwłoki znaleziono na ulicy, teoria o psach, które rzuciły się na rajcę Skwierzyńskiego, wydaje się całkiem prawdopodobna. Problem w tym, że w niedługim czasie dochodzi do kolejnej zagadkowej i gwałtownej śmierci. Tym razem zwłoki znaleziono w domu i trudno przypuszczać, by jakikolwiek pies tak po prostu wkradł się do sypialni, by pozbawić życia kolejnego sanoczanina.
Na miasteczko pada blady strach. Teorie i przypuszczenia mnożą się jeszcze szybciej. Wśród szeptanych słów coraz częściej pojawia się jedno. Wilkołak.
Trudno racjonalnie wytłumaczyć fakt, że w ciągu kilku dni trzech obywateli miasta ginie w tak tragicznych okolicznościach. Czy mógł tego dokonać człowiek? Mieszkańcy coraz bardziej w to wątpią. Więc kto? A może co? Upiór? Zjawa? Wilkołak? A może zła dusza, która w tak okrutny sposób chce zwrócić na siebie uwagę? Ślady zwierzęcych kłów sprawiają, że teoria o wilkołaku nie wydaje się naciągana. Wilk to nasza druga twarz, gorsza strona naszej duszy. Może któryś z mieszkańców wiedzie żywot na poły człowieczy, a na poły wilczy, nocą tracąc ludzką postać, by w zwierzęcej skórze siać strach i śmierć? Może dotknięty likantropią jest przekonany, że posiada magiczną moc przemiany w dzikie zwierzę, co wiąże się ze zdobyciem nadludzkiej siły i wyostrzenia zmysłów, a nade wszystko usprawiedliwia mordercze instynkty i chorobliwą żądzę mordu? Jedno jest pewne: ktoś lub coś morduje mieszkańców i należy jak najszybciej przywrócić spokój w miasteczku, zanim zaniepokojeni sanoczanie wezmą sprawy w swoje ręce.
Śledztwo prowadzi policja, swój ciekawski nos pcha gdzie nie trzeba lokalny dziennikarz, ale to niepozorny nauczyciel, Borys Pasternak, jest tym, komu najczęściej będziemy towarzyszyć w trakcie rozwiązywania zagadki. Borys ma pewien dar, co sprawia, że może widzieć i czuć więcej niż inni. Z jednej strony może przysłużyć się władzom i pomóc w zaprowadzeniu porządku, z drugiej - dar mu ciąży, męcząc niepokojącymi wizjami, które trudno wytłumaczyć.
Bartłomiej Rychter w powieści Złoty wilk przenosi czytelników do dziewiętnastowiecznego Sanoka, miasteczka w Galicji, położonego wśród gór i lasów. Czyni to w sposób niesamowity, bo umiejętnie operując słowem, tworzy wspaniały klimat, doskonale oddając ducha dawnych czasów. Znikają gdzieś smutne blokowiska, zatłoczone ulice i nowoczesne sklepy. Oto jesteśmy na otoczonym piętrowymi kamienicami rynku lub na przedmieściach, gdzie murowane kamieniczki ustępują drewnianym domom rzemieślników i drobnych kupców. Oto przed nami stojące na skraju miasteczka liche chatynki czeladników, lepianki podmiejskiej biedoty i szałasy tych, którzy porzucili rodzinne wioski i próbowali lepszego życia w mieście. Ludzie są tu zabobonni, w niezwykłości wydarzeń, które niszczą ich spokój, dopatrują się boskiej kary, nadprzyrodzonych mocy. Nie potrafiąc znaleźć racjonalnego wytłumaczenia, skłonni są dokonać samosądu na jednej z mieszkanek, gdy tylko ktoś rzuci podejrzenie, że kobieta może parać się czarami.
Aura tajemniczości rozpościera się nad miastem, a uczucie niepokoju nie opuszcza ani mieszkańców, ani czytelników. Bartłomiej Rychter doskonale buduje nastrój, stopniuje napięcie, wspaniałymi opisami tworzy scenerię opowieści. Dziewiętnastowieczny Sanok okazał się wdzięcznym tłem. Położony w malowniczej scenerii, na styku wielu kultur, daje pole do popisu dla wyobraźni. Mieszają się tu różne nacje, bo i Polaków można tu spotkać, i Żydów, Austriaków, Węgrów, ludzi wykształconych, bogatych oraz prostych, zabobonnych, o różnych poglądach, odmiennej kulturze, religii, mentalności. Nie brak więc ciekawych postaci, które ożywają na kartach książki, umiejętnie prowadzone przez autora.
Bartłomiej Rychter jest sanoczaninem, tym bardziej więc przyłożył się do wiernego odwzorowania realiów. W jednym z wywiadów zdradza, że przez prawie rok dokładnie sprawdzał nazwiska mieszkańców czy usytuowanie budynków. W powieści przytacza przykłady autentycznych wierzeń z okresu, w którym osadził akcję Złotego wilka, jak choćby zwyczaje pogrzebowe związane z kultem zmarłych. To czyni historię bardziej wiarygodną i jeszcze ciekawszą. Dla mieszkańców tych okolic wszelkie opisy miejsc, ludzi, zdarzeń staną się nie lada gratką, pozwalając spojrzeć na dość dobrze im znane miasto w zupełnie nowy sposób.
Złoty wilk to wciągający, klimatyczny kryminał z odrobiną metafizyki. Jego autor stworzył ciekawą fabułę, wspaniale zarysował tło i wykreował interesujące postaci. Niektóre wątki wręcz chce się poznać w nieco szerszym kontekście, choćby ten odnoszący się do tajemniczych zdolności Borysa Pasternaka. To właśnie niekiedy dość skrótowe potraktowanie niektórych wątków jest jedyną wadą powieści. Być może jednak czytelnicy doczekają się kontynuacji Złotego wilka, mogąc zaspokoić swą ciekawość - wszak otwarte zakończenie powieści nie może być przypadkiem.
Sprawdzam ceny dla ciebie ...