Iskry konsekwentnie odświeżają biblioteczki wielbicieli satyry i przypominają najważniejsze dzieła polskiej literatury niepoważnej oraz osiągnięcia twórców skupionych wokół „Przekroju”. Kolejny tom serii, którą roboczo można by nazwać klasyką satyry XX wieku, stanowi najbardziej chyba znany cykl Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, czyli „Teatrzyk Zielona Gęś”.
Teksty z „Zielonej Gęsi” należą do powszechnie znanych: popularyzuje się je dziś na różne sposoby: od programów szkolnej edukacji po przeniesienie na estrady (po twórczość Gałczyńskiego sięgnęła między innymi Olga Lipińska, na szerszą skalę wprowadził ją do świadomości odbiorców kabaret Potem): Zielona Gęś doczekała się wielu wydań; to, które czytelnicy otrzymują teraz, ma być najpełniejszym zbiorem. Znajdują się w nim wszystkie odcinki absurdalnego teatrzyku, opublikowane w ciągu czterech lat na łamach „Przekroju”, wzbogacone jeszcze o utwory zdjęte przez cenzurę: dla wielbicieli Gałczyńskiego będzie to nie lada gratka. W spisie treści podane są daty roczne powstawania kolejnych tekstów, co pozwoli zaobserwować ewolucję Zielonej Gęsi.
Nonsensowne miniatury zostały już przyswojone i wchłonięte przez odbiorców, więc tom „Teatrzyk Zielona Gęś” będzie dobry dla przypomnienia sobie dokonań poety i satyryka. Co do nowości – zwraca jeszcze uwagę oprawa graficzna. Każdy utwór jest tu poprzedzony znaczkiem-ogłoszeniem o znanej, powtarzanej treści: „Teatrzyk Zielona Gęś ma zaszczyt przedstawić”. Rozwiązanie to nadaje całości elegancji, dobór czcionek natomiast wiąże „Zieloną Gęś” z poprzednimi publikacjami satyrycznymi Iskier ostatnich lat – „Myślami ludzi wielkich, średnich i psa Fafika” czy „W oparach absurdu”.
Konstanty Ildefons Gałczyński w swoim Najmniejszym Teatrze Świata z upodobaniem posługuje się czystym absurdem. O ile wiele aktualnych odwołań zwykle traci na znaczeniu, o tyle utwory czerpiące z pokładów nonsensu praktycznie się nie starzeją, stąd niesłabnąca popularność minidramatów. Gałczyński uruchamia absurd na wielu płaszczyznach: to podstawowy wyznacznik rozwoju mikrofabuł oraz kreacji bohaterów, ale wkracza też do didaskaliów. Pomysły tekstowe tego autora niezwykle trudno jest przenieść na scenę: rezygnacja z dodatkowych podpowiedzi będzie tożsama z oddaleniem pewnego rodzaju komizmu. Z kolei wskazówki reżyserskie nie nadadzą się do pozasłownego interpretowania.
Bohaterowie, którzy pojawiają się na kratach „Zielonej Gęsi” – Alojzy Gżegżółka w rozmaitych rolach, Hermenegilda Kociubińska, Osiołek Porfirion, Pies Fafik, ale i stypizowane, bardziej anonimowe postacie – zapewniają odbiorcom rozrywkę, zagęszczoną jednak pozakomicznymi przesłaniami. Gałczyński zaskakuje odniesieniami do rzeczywistości, obnaża schematy myślowe, a scenki z teatrzyku pomagają przemycać satyryczne oceny. Obrazki rodzajowe proponowane przez twórcę są jednowątkowe i zwykle zamiast efektownych puent – oczekiwanych przez odbiorców – w końcówkach utworów mamy do czynienia ze zwyczajnymi i logicznymi, przynajmniej z pozoru, rozstrzygnięciami.
W „Zielonej Gęsi” sporo jest również partii rymowanych, to właśnie wiersze i piosenki z tego teatru najbliższe są klasycznej satyrze. Gałczyński posługuje się momentami quasi-naukowym wywodem, mnoży skomplikowane terminy i humorystyczne definicje, co składa się zresztą na kreację zielonogęsiowego świata. Bywa, że czerpie autor inspirację z intertekstualnych skojarzeń, bądź też z rozbijania frazeologicznych struktur. Bez zarzutu operuje skrótem – zresztą większość utworów z Zielonej Gęsi wyrasta z drobiazgu i zachowuje ascetyczny kształt, co otwiera tekst i czyni go podatnym na rozmaite interpretacje. Gałczyńskiemu udaje się też zabawa motywami, stylami i sytuacjami: wtrąca swoich bohaterów w rozmaite, często nieprawdopodobne konteksty.
Magia „Zielonej Gęsi” wynika z połączenia sensownych przesłań z absurdalnymi w dosłownym odbiorze scenkami. Podbarwiony goryczą dowcip nie dezaktualizuje się, co tylko potwierdza pisarski kunszt Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.
Izabela Mikrut