Książka Stephanie Calman „Wyznania nie do końca dorosłej” to kontynuacja tomu „Wyznania złej matki”. Autorka znalazła sposób na zyskanie popularności i przy tym wypowiedziała wojnę propagowanym w mediach wizerunkom idealnej żony, matki i perfekcyjnej pani domu. W „Wyznaniach nie do końca dorosłej” spowiada się Calman z grzeszków dorosłości, a rozchwianie emocjonalne, brak pomysłu na życie i zero recept na codzienne zmartwienia – wszystko to ma zapewnić autorce nić porozumienia między nią a odbiorczyniami, podobnie doświadczonymi przez los i sfrustrowanymi.
Stephanie Calman zastanawia się, jakie są wyznaczniki „dorosłości”, a kolejne analizy doprowadzają ją do raczej mało budującego wniosku: że emocjonalnie ciągle nie należy do świata dorosłych, nie jest dojrzała – mimo ukończonych czterdziestu lat, męża i dwójki dzieci. Prezentuje siebie w różnych momentach egzystencji, cały czas potwierdzając swój infantylizm. Doświadczenie dorosłości rozpoczyna się od historii o śmierci ojca – kiedy to zamiast żałoby, rozpaczy czy smutku, musi bohaterka przechodzić przez cały proces biurokracji i nie ma czasu na rozczulanie się nad sobą. Dojrzewania nie przyspiesza także rodzicielstwo – chociaż jakoś udaje się autorce poradzić ze sprawami praktycznymi, to przecież czas ucieka jej nie wiadomo kiedy, a kłótnie maluchów nie zapewniają równowagi psychicznej. Sprawdza obowiązki ojca i matki, stara się porównać trudy bycia dorosłym. Sekrety wychowania potomstwa nie zbliżają jej – wbrew oczekiwaniom – ani odrobinę do sedna dojrzałości, wręcz przeciwnie: konieczność błyskawicznego i często niebanalnego rozwiązania dziecięcych sporów wzbudza drzemiące w autorce dziecko. Zamiast planowanej metamorfozy, przejścia na poziom dojrzałości, coraz bardziej niepoważnie zachowuje się bohaterka książki. Dowodem na owo zdziecinnienie – zresztą dowodem mało literackim i nieodmiennie wskazującym na ukłon w stronę niskich instynktów amerykańskich odbiorczyń – jest niemal traktatowy wywód o dłubaniu w nosie. Polskie czytelniczki, przynajmniej co wrażliwsze, może ów fragment zniesmaczyć, a nawet zniechęcić do dalszej lektury.
Sporo tu opisów dziecięcych niebezpiecznych zabaw – więc i pedagogicznych porażek, bo przecież bohaterka nie jest w stanie racjonalnie i rzeczowo wyłuszczyć maluchom, dlaczego nie powinny się źle zachowywać. Jej kolejne argumenty – jeśli są – trafiają w próżnię, zwykle rodzinne awantury kończą się krzykiem i zakazami oraz, jak łatwo przewidzieć, rozczarowaniami dzieci. Pisze Calman o własnych nieuzasadnionych i niemożliwych do pokonania lękach, niezrealizowanych ambicjach, wstydliwych sprawach, które koniecznie omawiać chcą pociechy i o tych wszystkich sytuacjach, w których dzieci wykazują się znacznie większą dojrzałością niż ich rozchwiana emocjonalnie matka. Omawia kłopoty z akceptacją upływu czasu, kryzys wieku średniego i kłótnie dorosłych. W efekcie ustawia się na pozycji wiecznego kozła ofiarnego, wciąż przegranej kobiety, która nie mogąc poradzić sobie z rzeczywistością próbuje się z niej śmiać – ale ten śmiech jest wyjątkowo gorzki. W miejscach, w których nie zaprawia się go ironią, prześwituje bezmyślny rechot. Sadomasochistyczne relacje Stephanie Calman to dobra strategia marketingowa, skandal w obrębie własnego podwórka.
Autorka chce pocieszyć swoje czytelniczki, kobiety, którym z pewnością daleko do ideału, bo nikt nie jest idealny. Wylicza popełniane przez siebie błędy, a porażki traktuje jako coś najnormalniejszego pod słońcem. Co ciekawe – nie odnosi się absolutnie do wydarzeń budujących, sprawia wrażenie, że jej życie to pasmo nieustających przykrości czy niepowodzeń. Nie ma tu fabuły ani wyraźnego szkieletu narracyjnego – Calman udaje, że kolejne rozdziały są dziełem przypadku. Nie stara się zaznaczać punktów kulminacyjnych, a atrakcyjność książki ma się zasadzać na nagromadzeniu szargających nerwy zbiegów okoliczności.
Jeśli zatem „Wyznania nie do końca dorosłej” poprawiają humor, to wyłącznie na podstawie twierdzenia, że cieszą nas niepowodzenia innych. Wśród kolejnych relacji próżno by szukać ciepłej, optymistycznej historii. Egzystencja bohaterki tej książki to dowód na prawdziwość praw Murphy’ego. Nie wszystkich taka narracja odpręża, ale trafi Calman do przekonania wielu czytelniczkom, które mają dość przesłodzonych opowiastek o życiu jak z bajki.