Czy powieść niejako okolicznościowa, napisana przy okazji ważnej rocznicy (w tym przypadku: rocznicy bitwy pod Grunwaldem) może być książką naprawdę udaną? Czy proza korzystająca z fantastycznego sztafażu, mocno osadzona w koncepcji postmodernistycznej może jeszcze mówić coś ważnego o nas - ludziach żyjących współcześnie? Czy powieść o Polsce i polskości może uniknąć patosu i popadnięcia w patriotyczny kicz? Może, jeśli jej autor to Szczepan Twardoch - jedna z najlepiej zapowiadających się postaci współczesnej polskiej literatury.
Wieczny Grunwald to historia Paszki - bękarta, którego życie jest owocem gwałtu, dokonanego przez króla Kazimierza Wielkiego na córce norymberskiego kupca. Paszki, który walczy (i ginie) podczas bitwy pod Grunwaldem. Paszki, który tkwi później uwięziony w wielkiej pętli historii, w "wiecznym Grunwaldzie". Który odradza się jako człowiek walczący z bolszewikami lub Niemcami (lub Polakami) w kolejnych odsłonach wielkiego konfliktu, decydującego o naszej tożsamości i określającego nasze życie.
Fabuła jest w powieści Twardocha sprawą drugorzędną. Z krótkich, enigmatycznych fragmentów dowiadujemy się, w jakich wydarzeniach (walkach) uczestniczy właśnie Paszko. Jednak identyfikacja historycznych zdarzeń czy przestrzeni geograficznych jest tu tak naprawdę nieważna. Ważne jest to, co Szczepan Twardoch chce przez historię swojego bohatera czytelnikom przekazać.
Paszko, jako się rzekło, jest dzieckiem zrodzonym z gwałtu. Gwałt ów - jak również pochodzenie rodziców - determinuje całe życie naszego bohatera. Wydawałoby się, że narodzone dziecko winno być po części Polakiem, po części zaś Niemcem. Staje się jednak inaczej. Paszko zostaje nie-Niemcem i nie-Polakiem. Jest mieszańcem. A więc nikim - człowiekiem znikąd, człowiekiem niczyim. Swoją tożsamość określa on nie przez przynależność do którejś z grup, ale przez decyzję o podjęciu walki z Niemcami lub Polakami, o lojalności wobec którejś ze stron odwiecznego konfliktu. Paszko marzy o uzyskaniu statusu rycerza, jednak niezależnie od swych umiejętności, rangi, zamożności, pozostanie człowiekiem znienawidzonym. Być może Polacy - lub Niemcy - zechcą, by walczył po ich stronie, nigdy jednak nie zostanie jednym z nich. Co ważne - Paszko w żaden sposób nie może decydować o swoim losie. Nie ma on własnej woli - jest tylko wola Historii, Germańskiej Blut, Czarnych Bogów czy Matki Polski, której Paszko bezwiednie się poddaje. Decydują o nim także inni ludzie, którzy wciąż wydają mu rozkazy, którzy mówią, co winien robić. Paszko wykonuje polecenia, przekonany, że dzięki temu stanie się "swój" chociażby dla konkretnego człowieka. W praktyce jednak wiecznie pozostaje "obcym".
Jestem zupełnie sam, sam, samiustek, sam a sam ze sobą samojeden, i że jestem sam jedynym opiekunem swoim; że ludzie nie zabiorą mi tylko tego, czego im nie pozwolę zabrać. Że dostanę tylko to, co przemocą wydrę światu. Że moim bratem - kord, siostrą moją barta, przyjacielem nóż.
Siłą rzeczy na marginesie historii Paszki musiały znaleźć się rozważania na temat polskości i niemieckości, na temat trudnej historii łączącej oba te narody. Twardoch brutalnie wskazuje, jak ogromną rolę w polskiej tożsamości narodowej odgrywa mit walki i śmierci za Ojczyznę. Siłą rzeczy z walką wiązać się muszą konkretne uczucia wobec przeciwników. To, oczywiście, uproszczenie, ale ogromną rolę w konstytucji polskości odgrywać ma nienawiść wobec Niemców, zaś w przypadku tożsamości niemieckiej - nienawiść wobec Polaków. W przypadku zaś głównego bohatera kluczową rolę odgrywa nienawiść wobec jednych i drugich. Nienawiść tak naprawdę paradoksalna:
A jednak jesteśmy do siebie podobni, dzięki Przezwiecznemu Grunwaldowi. Jedynym, dla czego istniejemy, jest walka ze sobą. Nikt już nie zastanawia się, o co walczymy, bo przecież żyjemy tylko po to, żeby walczyć, i ja nawet poezję piszę po to, żeby walczyć. I nagle z wierszy na aantropicznym pergaminie powstaje rzecz tak straszna: nie ma różnicy między mną a moim wrogiem, po co więc mam z nim walczyć?
Pytam o to Matkę Polskę, a ona odpowiada mi natychmiast.
- Syneczku, jesteśmy do siebie podobni jak dwie krople wody. Jesteśmy dwoma ciałami, kobietą i mężczyzną, Polską i Niemcami, splecionymi w walce, która jest uściskiem miłosnym. Walcząc, kochamy się. Walczymy z miłości. Podtrzymujemy się w istnieniu, walcząc. Syneczku. Idź, syneczku, zgiń za mnie.
Śmierć nie jest w powieści Twardocha dramatem. To współczesność, o czym Paszko wspomina bezpośrednio, uczyniła z umierania tragedię. Tymczasem:
umieranie jest jak oddychanie, chodzenie, jak picie i żarcie, i sranie, jak kopulacja i jak lektura książek. Normalnie, umiera się. Śmierć nie jest niczym wyjątkowym. Można umierać ładnie i brzydko, to jasne, tak jak można mieć dobre i złe maniery przy stole.
Brutalna jest diagnoza, jaką Paszko wystawia współczesności. Brutalnie bezpośrednie, szczere są miejscami jego wnioski i uwagi, obnażające zakłamanie współczesności:
Nie potrafiecie nawet zabić zwierzęcia, które potem jecie, zamykacie całe to zabijanie do fabryk i udajecie, że go nie ma. Co jest, wierzcie mi, wyjątkowo żałosne. Te wasze płacze, że ktoś zabił pieska, podczas gdy świnie zabijacie w fabrykach, a potem żrecie ich mięso. I jeszcze to gadanie, że w fabrykach to zabijanie jest humanitarne. Co mnie jeszcze więcej dziwi, bo z kolei fabryczne zabijanie ludzi uważacie za niehumanitarne. Spalić człowieka na śmierć bombą atomową albo fosforową jest humanitarnie, a zagazować go w fabryce śmierci niehumanitarnie. Chociaż może mniej boli? No nie wiadomo, dopóki się nie sprawdzi, a dwóch śmierci wam nie dano, a wiele dano ich mnie, więc mojemu doświadczeniu ufajcie. Więc - fosfor boli bardziej.
Brutalność wręcz emanuje miejscami z powieści Twardocha. Słusznie trzeba więc podkreślić, że to proza wyłącznie dla dorosłych. Są tu bardzo naturalistyczne opisy śmierci i umierania. Opisy walk i mordowania się nawzajem. Brutalność, a miejscami i wulgarność opisu przywodzi na myśl turpizm. Ważne jednak, że zabiegi te w powieści Twardocha czemuś służą, nie są zaś szokujące dla samego efektu. Chodzi o wzmocnienie przekazu.
Innym bohaterem powieści Twardocha jest właśnie język. Język, którym pisarz posługuje się z porażającą swobodą. Twardoch przeskakuje od współczesnej polszczyzny do polszczyzny z czasów Grunwaldu, pełnej archaizmów, trudnej dla współczesnego odbiorcy. Chyba tylko miłośnicy gramatyki historycznej języka polskiego są w stanie w pełni docenić mistrzostwo Twardocha. Wplata pisarz w powieść i polszczyznę późniejszą, i język niemiecki (który jednak stara się przekładać). Pod względem formy jest Wieczny Gruwald prawdziwą perłą - choć miejscami jest za sprawą formy właśnie książką piekielnie trudną w lekturze.
Nie sposób dotknąć wszystkich tematów, jakie podejmuje w niewielkiej, bo liczącej jedynie nieco ponad 200 stron, powieści Szczepan Twardoch. Nie sposób także przecenić tej książki. Książki niezwykłej, bardzo niedzisiejszej. Książki, która nie stara się przypodobać czytelnikowi atrakcyjną fabułą czy przystępnym stylem. Która nie próbuje udawać literatury popularnej, choć są w niej elementy fantastyki, z której Twardoch przecież wyszedł. Książki porażającej, lepszej chyba niż doceniana regularnie Morfina. Prawdziwie wielkiej literatury, choć pominiętej podczas przyznawania najważniejszych nagród literackich.
Pięć lat. Prawie czterdzieści niepokornych i prowokujących felietonów. Krótkie formy, w których Twardoch rozprawia się z Polską, Śląskiem i światem. Tematy...
Dwaj arystokraci, hrabiowie Sternberg, podejmują walkę z żądnym krwi i opanowanym rewolucyjnym szaleństwem motłochem. Zwyciężają, lecz ich zwycięstwo niesie...