Przyznam, że na „Rynek w Smyrnie” czekałam z niecierpliwością. Zbiór ten obejmuje opowiadania napisane w latach 1999-2002, a więc na długo przed medialnym rozgłosem, jakiego doczekał się Jacek Dehnel po otrzymaniu, kolejno: Nagrody im. Kościelskich (2005) i Paszportu „Polityki” (2006). Jednak odczucia, jakie towarzyszyły mi podczas czytania „Rynku…”, i towarzyszą nadal, kiedy o nim mówię, nie mogą zostać jasno zakwalifikowane do pozytywnych lub negatywnych. Określić je można tylko jednym słowem – są ambiwalentne. Na usta ciśnie się pytanie o zasadność wydania tomu utworów, powstałych jeszcze w czasach licealnych, niemal zaraz po sukcesie odniesionym przez powieść „Lala”. Jak zwykle w takich sytuacjach bywa, utworzyły się dwa obozy: zwolenników i przeciwników kroku podjętego przez autora „Rynku…”. O ile jednak pobudki kierujące Jackiem Dehnelem wydają się być mało interesujące, o tyle niezmiernie intryguje to, jaki jest efekt wydobycia z przeszłości opowiadań i wydania ich, to znaczy – co nowego do oglądu twórczości Dehnela wnosi „Rynek…”. Początek, który z zasady powinien przyciągnąć czytelnika i zaprosić do kontynuacji lektury, nie zachwyca.
Pierwsze opowiadanie, „Patrząc na Stromboli”, jest, delikatnie mówiąc, nudne. Styl i słownictwo w nim zawarte osiągają apogeum napuszenia, a w zestawieniu z prostymi, mało ambitnymi, beznamiętnymi wręcz dialogami czule do siebie przemawiającej pary zakochanych – są ciężkostrawne. I być może to moja wina, być może nie jestem wrażliwa na poetyckość, jakiej duża dawka jest bez wątpienia w „Patrząc na Stromboli” zawarta, jednak atmosfera wytworzona w tym opowiadaniu nie tylko usypia. Ona drażni! Nie uświadczymy akcji w tym tekście. Dzień za dniem opisywane są dokładnie, od śniadania do kolacji. Rozmowy dotyczą rzeczy przyziemnych, mało interesujących osoby patrzące na nie z boku. I gdyby chociaż jakieś przesłanie można było dostrzec w tym opowiadaniu, gdyby niosło ono głębię, jakieś wartości, c o k o l w i e k z grona cech skłaniających do refleksji, można by wybaczyć autorowi tę nieudaną stylizację na Schulza. W przypadku, kiedy jednak cały utwór zdominowany jest poprzez następujący sposób obrazowania: „U podnóża skały objęliśmy się ciaśniej i tak zanurzaliśmy się w słodkiej jak lukrecja perspektywie nadchodzącego snu.”, „Tych przepysznych konterfektów miasta było nie więcej niż dziesięć, jeśli nie liczyć fotek rodem z folderów, gdzie stroma termitiera miasta schodziła – jak w rzeczywistości – do morza w pienistych krynolinach skał.”, przeciętny czytelnik opowiadań Dehnela może dostać białej gorączki. Szczególnie denerwuje zaś próba jak najdokładniejszego scharakteryzowania każdego przedmiotu, każdej sytuacji.
Autor stara się starannie wypełnić miejsca niedookreślenia, sprawiając tym samym, że „Patrząc na Stromboli” przytłacza i dusi odbiorcę. Po takim wstępie trudno zmusić się do kontynuacji lektury. A szkoda, bo kolejne opowiadania w większym już stopniu zasługują na uwagę. Szczególnie godne polecenia są dwa utwory: zamykający tom „Filc” oraz „Rynek w Smyrnie”. Ostatnie opowiadanie stanowi preludium do „Lali” – zarysowane zostają w nim portrety kobiet, członkiń rodziny, wśród których wychowywał się młody artysta. Ciepły, barwny, trochę ironiczny obraz i, co najważniejsze, dająca się przełknąć forma, sprzyjają pozytywnemu odebraniu całokształtu. Podobnie jest w przypadku „Rynku w Smyrnie”, w nim jednak dostrzec można jeszcze jedną cechę, dzięki której opowiadanie plasuje się bezsprzecznie na pierwszym miejscu wśród tekstów zawartych w tomie. Jaką? Jest po prostu wciągające! Bawi obnażony z konwencji obraz śmierci i przedstawienie jej jako pani z kosą polującej na swoje ofiary, potrafiącej przede wszystkim przeciągle potakiwać, „śmierć bowiem ma w zwyczaju potakiwanie. Oto i jej jedyne zajęcie – zgoda”.
Postacie „Rynku…” są wyraziste, są „jakieś”, treść zaś należy do niebanalnych. Cieszy fakt, że akurat tytuł tego opowiadania został wytypowany do reprezentowania całego zbioru utworów Dehnela. Jak zatem ustosunkować się do opowiadań Dehnela, biorąc pod uwagę przede wszystkim dwa: „Patrząc na Stromboli” i „Rynek w Smyrnie”, usytuowane na skrajnych biegunach? Dariusz Nowacki w swym tekście krytycznym na temat zbioru nazwał go „niekoniecznym”, czyli takim, który można przeczytać, ale nie trzeba (czytelnik i tak będzie miał określoną wizję postaci autora i „Rynek…” w żaden sposób nie zmieni jej, bo nic nowego sobą nie wnosi). Ja mimo wszystko nie zgadzam się z tym poglądem. Do tomu Dehnela warto zajrzeć chociażby po to, by przyjrzeć się warsztatowi literackiemu artysty.
Choć wiele można zarzucić przesadzonej formie, niezwykłych zdolności w posługiwaniu się językiem absolutnie nie da się odjąć autorowi. Denhel nie poddaje się modom. I to właśnie, mimo utworów zdecydowanie gorszych i zdecydowanie lepszych w jego dorobku, czyni go jednym z najciekawszych współczesnych twórców.
Anna Szczepanek
,,Do Europy -- tak, ale razem z naszymi umarłymi", pisała Maria Janion. Ta myśl stała się punktem wyjścia powieści Jacka Dehnela, w której trochę śmieszno...
Jest rok 1919. W Kielcach przychodzi na świat dziewczynka. Roztargniona rodzina przez pięć lat nie może się zebrać, aby nadać jej imię. Mówią o niej...