Co pozostaje?
Tęsknię za nią tak, jak musi tęsknić łowca za swym najcelniejszym strzałem i najcelniejszym trafieniem. Gdyby nie to, że zdaje się znaczy to zupełnie co innego — powiedziałbym o niej: złoty strzał.
Na nową książkę Jerzego Pilcha - Portret młodej wenecjanki - składa się wszystko, co z twórczości autora Spisu cudzołożnic doskonale już znamy. I jest to jej największa wada i największa zaleta zarazem.
Poznałem ją na targach książki. Stała w kolejce i była nieskończenie piękna. Piękno było jej największym darem i największym przekleństwem. Cokolwiek robiła, gdziekolwiek była, jakąkolwiek pozę przybierała, czy jadła, czy piła, czy spała, czy czuwała, była przede wszystkim piękna. Piękno było pierwszorzędowe, zawsze zajmowało poczesne miejsce, Pralina zza swojego piękna niczym zza zdobnego w złote jednorożce parawanu wyzierała, choć nad ziemią prawie że fruwała, ledwo za sobą nadążała. Jej próby wyjścia poza zaklęty krąg, próby zwrócenia uwagi na inne, mniej rzucające się w oczy, ale jej zdaniem równie istotne, istotniejsze przymioty kończyły się fiaskiem. Szukała czegoś, Bóg wie czego, czegoś, co pozwoliłoby jej zamazać, skryć, odmienić, zakłócić harmonię rysów, głębię spojrzenia czy doskonałość figury — na próżno. W pewnym sensie jej życie było rozstrzygnięte: była piękna. Bywają większe dopusty? Owszem, ale i ten może być tragiczny. Zabić się z powodu urody? — jeśli na kuli ziemskiej była osoba, która mogła to i z tego powodu zrobić, bez wątpienia była to Pralina Pralinowicz.
Jak łatwo się domyślić, jak wiemy skądinąd z wydanego wcześniej Drugiego dziennika, Pilch nie mógł przepuścić takiej okazji. Powiedzieć, że o trzydzieści lat starszego pisarza zauroczyła uroda dziewczyny z Podgoricy, to zdecydowanie za mało. Narrator był nią po prostu zafascynowany. Zakochał się? Sam twierdzi, że tak - może po raz ostatni, a może była to jego pierwsza prawdziwa miłość? To właśnie wokół tego uczucia, a także wokół samotności, choroby, poczucia bliskiej śmierci obracają się refleksje narratora książki Pilcha.
Spośród kilkudziesięciu pożarów wybieram niby zgaszony, niby niezgaszony.
Refleksje właśnie, bo o spójnej fabule nie może być tu nawet mowy. Owszem, narrator tej książki opowiada o tym, jak wyglądało pierwsze spotkanie z Praliną, jak oboje przeszli od rozmów do łóżka i - wreszcie - jak zraniony czuł się po rozstaniu. Ale zaraz potem ucieka w dygresje. Pisze więc Pilch o literaturze, oczywiście, o sporcie, seksie i sztuce. Jest też Portret młodej wenecjanki książką niejednorodną formalnie. Miejscami to, oczywiście, proza, fikcja literacka, miejscami opowieść bardziej przypomina szkic krytyczny o malarstwie czy literaturze, miejscami Pilch ucieka w felietonistykę czy diarystykę. Dygresje są w tej książce bardzo liczne, dość mroczne, lecz - niestety - tematy i przemyślenia w nich okazują się nieprzesadnie dla Pilcha nowe. Nawet, jeśli składają się na nie całkiem zgrabne zdania.
Nie ma dotkliwszej samotności niż w niefortunnie wybranym związku, nie ma boleśniejszej samotności niż z kimś, kto miał być lekiem na samotność, a mnoży samotność.
Jest w jakimś sensie Portret młodej wenecjanki powtórką z poprzedniej książki Jerzego Pilcha - Zuzy albo czasu oddalenia. Po rozstaniu z Praliną następuje dla narratora czas stopniowego oddalania się od życia. Jurek (tak do bohatera zwraca się jedna z opisywanych w książce postaci) stopniowo pogrąża się w chorobie. Z jednej strony - próbuje z nią walczyć. Z drugiej - skrajne przecież doświadczenie parkinsona sprawia, że coraz częściej rozmyśla o sprawach, które wcześniej z całych sił starał się odkładać na później, od których chciał uciekać.
Jeśli jestem w czymkolwiek biegły, to głównie w sztuce rozpadu. Miłość rzecz jasna mam na myśli i wszelkie jej klęski. Z miłością, a zwłaszcza z trwałością miłości nie bardzo sobie, mówiąc oględnie, radzę.
Po rozpadzie miłości nadchodzi rozpad więzi z przyjaciółmi, których - skądinąd też jest już coraz mniej. Jest tu trochę ironii, ale coraz bardziej gorzkiej. Jest mnóstwo żalu, melancholii, jest - wreszcie - nieobecny dotąd u Pilcha strach.
Wszystko, co napiszesz, zostanie uznane za wynurzenia chorego i przez to całkowicie upadłego autora, zawsze rzęził, zawsze był w upadku, no a teraz szkoda gadać.
I to właśnie ów strach, bezmiar goryczy, stosunkowo nowy w prozie Pilcha, wydaje się w Portrecie młodej wenecjanki najbardziej przejmujący, a zarazem i przekonujący. Podobnie jak obraz przemiany, jaka na przestrzeni dosłownie kilku lat nastąpiła w ciele narratora: Jedenaście lat temu byłem zdrowym jako koń pięćdziesięcioparolatkiem. Żłopałem jak zwierzę, pracowałem jak zwierzę, kopulowałem w każdej sytuacji.
Nieustający dygot, w jakim tkwi obecnie Jurek, odcisnął piętno również na jego psychice. O czym więc obecnie rozmyśla?
Choroba zdejmuje z ciebie wszystko, ale coś w zamian daje, z głębi swej nicości uświadamia, że byłeś pustką. Skończyły się pozory zwane życiem? Skąd! Teraz dopiero żyjesz, teraz wiesz, że żyjesz; żyje się tylko wtedy, gdy się wie, że się umrze, ale na zicher! Śmierć na dodatek poprzedzona wieloletnim paraliżem albo dygotem od ściany do ściany! Niby wszyscy wiedzą, że umrą, prawdziwie wiedzą jednak ci, co im z jakichś powodów egzekucję przyspieszono. Przyspieszenie egzekucji uwyraźnia jej datę. Dzień gaszenia świateł na chwilę podaje swoje dane, to się nie zdarza w żadnym wypadku, jest ci smutno, choć zaszczytnie.
Czy trudno się dziwić, że jedynym godnym wyjściem z sytuacji wydaje się samobójstwo? Ale nie martwcie się, do tego jeszcze w przypadku Jurka daleka droga:
Emil Durkheim „Samobójstwo" napisał, ale go nie popełnił. Nie żebym miał jakieś demagogiczne pretensje. Cioran z kolei tematem śmierci i samo-śmierci zajmował się z zajadłą długowiecznością. O bibliografio tematu! Żywiole zbyteczny! Zbiorze nieskończony! Losie ostateczny! Skryjże ty się staranniej w czaszce piszącego! Zasłoń bezmiarem szkolnych błędów jego! A najgłówniejsze z nich to po pierwsze: jest nieszczęśnikiem, co nigdy samo-próby nie podejmie. Po drugie, nie podejmując próby, nawet ostentacyjnie nieudanej — pisał o tym będzie, zażarcie idąc na łatwiznę naruszania tabu.
Walka resztek witalności, którą w powieści unaocznia związek z Praliną i - oczywiście - wszystkie ekscesy erotyczne narratora, z pragnieniem świętego spokoju, którego i tak nie można dostąpić, w tym przypadku kończy się zwycięstwem życia:
Podjąłem decyzję, że nie skaczę, wchodzę w starość, wchodzę w chorobę, ale tylko po to, by sprawdzić, ile w dogrywce goli strzelę.
I tym właśnie - być może - miała być najnowsza (prawie udało mi się napisać: „ostatnia”) książka Jerzego Pilcha. Portret młodej wenecjanki jest - podobnie jak cała twórczość Pilcha - przekuwaniem w literaturę swej biografii, łączeniem jej z własnymi przemyśleniami i fikcją. Jest świadectwem decyzji o wejściu w starość, o dalszym zmaganiu się z chorobą, o podjęciu próby ucieczki przed śmiercią, ciągłym pytaniem, czy pozostało jeszcze coś do przeżycia, coś do powiedzenia, coś do napisania. I o ile warstwa fabularna Portretu młodej wenecjanki wypada niezbyt przekonująco, o tyle dzięki dość świeży, choć mrocznym, wątkom w prozie Pilcha odpowiedź powyższe pytania wciąż jeszcze pozostaje twierdząca. Na szczęście - i dla pisarza, i dla jego wiernych fanów.
W gaszeniu świateł przecież najprzykrzejsze jest to, że dalszy ciąg odbywał się będzie bez naszego udziału.
Jerzy Pilch (1952-2020) w swojej autobiografii - uzupełnionej archiwalnymi zdjęciami z Wisły i z rodzinnego albumu - zmienia czas utracony w czas odzyskany...
... Tym razem wiadomość jest niezawodnie pewna. Tym razem wiadomość jest niezawodnie pewna. Najprawdopodobniej Ojciec Święty jest już w drodze, to znaczy...