Graham Masterton nie bez powodu jest nazywany „angielskim mistrzem grozy”. Przez trwającą prawie czterdzieści lat karierę pisarską wydał dobre sześćdziesiąt książek z gatunku horroru, z czego wiele zyskało uznanie na świecie i do dzisiaj wzbudzają emocje u czytelników. Niestety, te najlepsze tytuły to starsze powieści Mastertona (choćby „Zaklęci”, „Wyklęty”, „Drapieżcy”, „Wizerunek zła”, „Demony Normandii”, „Kostnica”), ponieważ w ciągu ostatnich lat pisarz rozmienił się na drobne i idzie bardziej w ilość niż jakość, przez co jego twórczość to zjawisko nierówne. Kunsztu nie można odmówić opowiadaniom Mastertona, te wciąż stanowią przykład grozy na najwyższym poziomie i niejednokrotnie są czymś świeżym w gatunku. Z kolei książki to temat osobny i ostatnimi czasy można nad nimi wyłącznie ubolewać. Pomimo szumnych zapowiedzi, „Muzyka z zaświatów” podtrzymuję tę tendencję, potwierdzając słowa powiedzenia „co za dużo, to niezdrowo”.
Zbyt wiele zdradzający opis na okładce wydania polskiego informuje, że to powieść o duchach, której głównym bohaterem jest Gideon Lake, kompozytor muzyki telewizyjnej, który po przeprowadzce do apartamentu w Greenwich Village zakochuje się w swojej sąsiadce – Kate Solway. Wkrótce po zbliżeniu się do siebie, obydwoje wyjeżdżają do Europy, gdzie w każdym z kolejnych miast dzieją się coraz dziwniejsze rzeczy, Kate staje się bardziej enigmatyczna, a każda z nowopoznanych osób wydaję się być tak naprawdę kimś innym. Żeby dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi, Gideon będzie musiał użyć swoich niezwykle wyczulonych zmysłów, które pozwalają mu widzieć rzeczy dla zwykłych ludzi niedostrzegalne…
Przyznaję, że początkowo bardzo mnie ten zarys fabuły zainteresował. Uwielbiam historie o duchach i ponad horror krwawy, stawiam horror klimatyczny, a wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że „Muzyka z zaświatów” właśnie taką książką będzie. Niestety, po dosyć dobrym, niepokojącym wprowadzeniu, konstrukcja zaczyna się rozchodzić, a patos tak silnie wkrada się w jej ramy, że momentami lektura stawała się uciążliwa. Gdyby Masterton poszedł w kierunku minimalizmu (mniej scen ze zjawami, ale za to bardziej nastrojowo opisane), to wtedy powieść prezentowałaby się znacznie lepiej. Narzekać też można na głównego bohatera, który momentami stawał się irytujący – aż chciało się go wziąć złapać za barki i potrząsnąć solidnie. Poza tym fabularnie „Muzyka z zaświatów” to książka wtórna, wałkująca tematykę znaną już z genialnej „Zemsty po latach”, „Szóstego zmysłu”, czy „Odda Thomasa”. Denerwuje też maniera ciągłego odwlekania wyjaśnień, niby znajduję to swoją motywację w treści i ma prowadzić do „zaskakującego” zakończenia, ale momentami miałem wrażenie, że Masterton dzięki temu wydłuża niepotrzebnie opowieść, która spokojnie mogłaby być opowiadaniem, a nie pełnoprawną książką. Wszystko to okrasza dosyć nierówny styl z dialogami wpadającymi w śmieszność, co dziwi bowiem Mastertonowi przed laty nie dało się nic zarzucić w tej kwestii.
„Muzyka z zaświatów” ma też kilka plusów. Przede wszystkim bardzo mi przypadło do gustu tło, w jakim Masterton umiejscowił akcje. Londyn, Sztokholm, Wenecja, to miasta klimatyczne, na czele z tym ostatnim, w którym akcja przypominała „Nie oglądaj się teraz!” (co ciekawe, nawet wspomniane w pewnym momencie). Oprócz tego nikt tak jak Masterton nie potrafi pisać o jedzeniu. Przewija się dużo scen, w których bohaterowie ucztują i wszystko opisane jest mistrzowsko, niemal czułem zapach potraw w pokoju i ich smak na języku. Szkoda tylko, że książka w ogólnym rozrachunku okazała się daniem niestrawnym, boleśnie zalegającym na żołądku.
Pewnego pięknego letniego poranka doktor Leonard Petrie dostaje wezwanie do chorego dziecka. Chłopiec w stanie krytycznym trafia do szpitala. Niestety...
Do londyńskiego szpitala trafia młoda kobieta z ostrymi bólami brzucha. Okazuje się, że jest w ciąży. Niestety badanie wykazuje bardzo poważną deformację...