W pierwszej księdzę Malowanego człowieka trudno było znaleźć jakiekolwiek mankamenty. Oczywiście można by narzekać na schematyczność i kalkowanie znanych od dawna w fantasy motywów, ale pisząc ten rodzaj literatury, autor nie jest w stanie tego uniknąć, na zawsze bowiem pozostanje niewolnikiem dokonań wielkich poprzedników i gotowych klocków fabularnych. Niemniej, pod każdym innym względem, powieść Bretta okazała się książką „świeżą”, fascynującą i świetną stylistycznie. Z tych powodów księga druga pierwszego tomu Trylogii demonów (sic!) z miejsca stała się pozycją wyczekiwaną, a wymagania względem niej adekwatne do poziomu poprzednika. Niestety, kontynuacja (mimo wielu dobrych stron) zawodzi, a momentami nawet trywializuje mitologię tworzoną przez Petera V. Bretta.
Akcja tego tomu zaczyna się w miejscu finału księgi pierwszej. Arlen pokonuje prześladującego go demona i rusza do Krasji, gdzie chce pokazać swoje znalezisko – złotą włócznię ozdobioną runami wojennymi. Tymczasem Rojer praktykuje jako obwoźny ministrel, a Leesha wprawia się jako zielarka. Ta „sielanka” nie trwa długo i każde z nich ponownie musi stawić czoła niełatwemu przeznaczeniu. Następujące po sobie wydarzenia zmieniają każde z nich, zbliżając jednocześnie odrębne dotychczas ścieżki bohaterów. Przekłada się to na tempo akcji – dzieje się dużo i szybko. Ma to również przełożenie na jakość, ponieważ spada wiarygodność postaci, a każde z kolejnych starć jawi się parodią tych z poprzedniej odsłony.
Brakuje tej książce przede wszystkim klimatu. Owszem, pojawił się bardziej wymyślny sposób na zabijanie otchłańców, ale przez to (w trakcie jednej potyczki) giną ich setki, co pozbawia pojedynki niepokoju – od początku wiadomo przecież, że bohaterowie muszą sobie poradzić, choćby potwory kopiowały się niczym Agent Smith w Matrixie. Zmienia się to w tępą sieczkę, okraszoną wzniosłymi przemowami oraz niezrozumiałymi z psychologicznego punku widzenia zachowaniami. Co z tego, że fabularnie jest nadal ciekawie i kilka rozwiązań przyprawia o opad szczęki, kiedy niknie to w natłoku rąbaniny, płytkich dialogów etc. Nawet, gdybym spojrzał na to jak na zwykłą przygodówkę, to z trudem bym powieść Bretta przełknął, ponieważ wątek ten ogranicza się do patetycznej wędrówki do zapadłej dziury gdzieś w środku lasu. Gdzie jakieś ciekawe lokacje, gdzie pozostałe części świata, gdzie jakaś mistyka? - pytam się!
Niestety, w księdze drugiej tomu pierwszego (SIC!) – nigdzie. Rozumiem, że autor zechciał to przesunąć na „później” i jestem w stanie to zaakceptować, ale jakim cudem stracił po drodze umiejętność budowania nastroju grozy, gdzie zapodział pełnokrwistych bohaterów? Czyżby wymogi redakcyjne, czyżby samodzielne spłycenie, aby trafić do jak najbardziej zróżnicowanego grona odbiorców? Mam nadzieję, że to nie jest wina żadnego z tych czynników, że po prostu Peter V. Brett uległ instynktowi debiutanta, dał się ponieść swojej opowieści i sam jak najszybciej chciał poznać dalsze losy postaci – stąd widoczny pośpiech, stąd banał oraz spadek w sferze stylistycznej. Jak wygląda rzeczywistość? Ocenić będzie można od połowy czerwca, kiedy będzie miała miejsce polska premiera The Desert Spear (czyli tomu drugiego trylogii). Sięgnę po nią obowiązkowo, przede wszystkim dlatego, że nadal są w tej opowieści momenty fascynujące. Poza tym wierzę, że Brett oszlifował za ten czas swój warsztat, dzięki czemu powróci do poprzedniej formy, ponownie obdarzając czytelników magią, wciągającym, oryginalnym never-never-landem oraz dużymi ilościami grozy i tajemnicy.
Sto tysięcy ludzi walczących ramię w ramię liczy się o wiele więcej niż sto milionów kulących się ze strachu. Dlaczego cierpimy? Przez alagai! Dlaczego...
Wybawiciel ludu pustyni zniknął. Tron z Czaszek stoi pusty. Synowie Ahmanna rozpoczynają bezwzględną walkę o władzę. Wybawiciel z zielonych krain także...