Kult Łukasza Orbitowskiego nie jest tanią, łatwą, jednoznaczną „nagonką” na Kościół i ludzi wierzących. To raczej opowieść tkwiącej głęboko w nas potrzebie cudu. Ciepła, miejscami – nieodparcie zabawna, trochę ironiczna, zawsze – bardzo prawdziwa. Choć momentami prowadząca do niewesołych wniosków.
Rok 1983, niewielka Oława nieopodal Wrocławia. To właśnie tu zaczynają ściągać z całego kraju pątnicy na wieść o Maryi pojawiającej się na ogródkach działkowych i o czyniącym cuda świadku objawień. Jeśli ktoś zasługuje na miano „ubogiego duchem” z kazania na górze, to właśnie on – rencista Heniek. Nie całkiem samodzielny, mieszkający z bratem i jego rodziną, nagle odnajduje powołanie. Musi wznieść sanktuarium, które poświęci później papież Polak.
Pewnie część starszych czytelników szybko wydobędzie z pamięci wydarzenia, które zainspirowały Łukasza Orbitowskiego do napisania Kultu. W Oławie rzeczywiście od 1983 roku rzekomo miały miejsce objawienia maryjne. Przez ponad 20 lat Kościół odcinał się od nich, choć do miasteczka zjeżdżały dziesiątki tysięcy pielgrzymów. Pozostały po nich setki kul, lasek, okularów, które porzucały osoby mówiące o sobie jako o cudownie uzdrowionych. Po śmierci Kazimierza Domańskiego, świadka objawień, jego spadkobiercy oddali Kościołowi wzniesioną tam dzięki datkom pątników świątynię i ośrodek rekolekcyjny, lecz oficjalnie objawień nigdy nie uznano.
Powieściowego Henryka od jego rzeczywistego odpowiednika dzieli jednak wiele. Domański był świetnym organizatorem, działaczem, postacią charyzmatyczną. Dość rzec, że po jego śmierci nikt spośród osób skupionych wokół Stowarzyszenia Ducha Świętego, uznanego przez Kościół za sektę, nie był w stanie podjąć działalności założyciela. Nie należy więc traktować powieści Łukasza Orbitowskiego jako literatury faktu, choć wydarzenia historyczne znajdują w niej swe odbicie. Nie jest to też satyra, próba przedstawienia w krzywym zwierciadle polskiej religijności, wyśmiania osób, które w cud uwierzyły. Ani powieść usiłująca zgłębić duchowy wymiar objawień.
Orbitowski stawia bohaterów swej powieści w obliczu wydarzeń, które przekraczają ich możliwości poznawcze. Ludzie, dla których dotąd największym problemem było zdobycie papieru toaletowego, nagle widzą, że w sąsiedztwie dzieje się coś niezwykłego. Niektórzy za sprawą świadectwa Henia otworzą się na sprawy duchowe. Ktoś spróbuje wykorzystać „objawienia”, aby zarobić na nich pieniądze. Władze miasta zagrają na dwa fronty. Bo z jednej strony nie będą chciały otwarcie atakować, by pątnicy czasem nie „wyprowadzili sztandaru” z ratusza, a z drugiej – nie w smak im będzie, że towarzysz Jaruzelski wskazuje Oławę jako stolicę ciemnoty. Kościół – tu w osobie zakompleksionego, małego duchownego z pobliskiej świątyni – będzie ignorował, a potem bezlitośnie torpedował aktywność lokalnego proroka.
Orbitowski z dużą ironią i dystansem podchodzi do tandetnej formy, w jakiej wyraża się polska religijność. Szkaradne pomniki, posągi, rzeźby, architektoniczne koszmarki, częstochowskie rymy w pieśniach oławskich pątników (inspirowane oryginalnymi, lekko tylko zmienione) – trudno nie dostrzec ich szpetoty, ułomności. Rzecz w tym, że za nimi stoi kawał wiary. Wiary płynącej z ludzkich serc – tego zaś w powieści się już nie wyśmiewa. Więcej – jest tu, jak się zdaje, sporo sympatii, swoistej czułości wobec tych małych, skromnych, pełnych wad ludzi, którzy czynią rzeczy jak na swoje możliwości wielkie, a przynajmniej – niezwykłe. Robią to z miłości – miłości, której brak bojkotującemu działania Henryka księdzu Romkowi z pobliskiego kościoła.
Nieźle sportretowani są bohaterowie tej książki. Boży szaleniec Heniek i jego brat – Zbyszek, również mający swą misję i realizujący ją w zawodzie fryzjera męskiego. Człowiek ze zbyt dużym pociągiem do kobiet, który doprowadzi go do czynów, jakich inaczej nigdy by się nie dopuścił. To właśnie Zbyszek miał opowiedzieć powieściowemu panu Łukaszowi – alter ego autora – historię „oławskich objawień”. Jest i żona Zbyszka – Danka, kobieta, która musi przyjąć pod swój dach nie całkiem samodzielnego szwagra, utyskująca na to bez ustanku, a jednocześnie jak nikt dbająca o zdrowie i stan garderoby Henryka, troszcząca się o niego może nawet bardziej niż o męża. Są ludzie, którzy wykorzystają łatwowierność mężczyzny dla własnych korzyści. Tyle, że jedni się „nawrócą”, inni zaś równocześnie na swój sposób dbać będą o Henryka. Upadają, popełniają błędy, zbaczają z drogi, błądzą, może nawet – przegrywają, ale nie sposób ich jednoznacznie potępić.
Kult to powieść „mówiona”, wpisująca się w tradycję oralną. Całą historię poznajemy jako gawędę snutą przez Zbyszka – świadka wydarzeń sprzed lat. Nie jest idealnie spójna, mnóstwo tu dygresji, wspomnień, czasowych przeskoków, szczególnie wnikliwi czytelnicy dostrzegliby może drobne nieścisłości. Język też jest tu potoczny, niedoskonały, kulawy – ale tylko z pozoru. „Udając” oralność, Orbitowski jest precyzyjny jak chyba nigdy w swych książkach. Mnóstwo tu po prostu cudownych zdań, które wpisywać będą do swoich zeszytów wszyscy miłośnicy zachowywanych dla potomności cytatów. Choć nie mam takiego zwyczaju, sam odnotowałem ich parę.
Nie sposób nie odnotować kwestii „scenografii” czy „dekoracji”. Kult to opowieść, proszę wybaczyć, głęboko „ejtisowo-najntisowa”. Na szczęście Orbitowski nie wrzuca tu „gadżetów” z tych lat jak popadnie i „na siłę” – po prostu ukazuje prowincjonalną Polskę taką, jaką wtedy była. I nas, którzy w niej – i z niej – wyrośliśmy.
Orbitowski, decydując się na napisanie tej książki, bardzo łatwo mógł popaść w skrajności, tworząc satyrę, wpisując się w narrację rodem z „Nie”, wyśmiewając ludzką naiwność, prostolinijność, ten mniej „nowoczesny” i „modny” aspekt polskości. Udało mu się tego uniknąć – zamiast tego zbliżył się do tematu bardzo delikatnego, trudnego. Nie przerysował go, ale też nie ujął go w sposób tani i bezpośredni. Zamiast komentować, stawia swoich bohaterów w konkretnych sytuacjach i to w nich, w ich postawach, reakcjach, błędach i wyborach odbija się Polska i odbijają się Polacy. Właśnie dlatego Kult to książka tak bardzo udana.
Kultowe opowieści Łukasza Orbitowskiego Niewyjaśnione samobójstwa taksówkarzy. Droga widziana tylko przez nielicznych. Spalony blok z lokatorem, którego...
Pragniesz bogactwa? Szukasz miłości? A może głosy w głowie nie dają ci żyć? Wypowiedz życzenie i patrz, co się stanie. *** Ostatni dzień lata. Szymon...
Pan nie wie, co to prawdziwa ciemność. Pana nauczyli życia w świetle. Pan się urodził w szpitalu pod jarzeniówką, ja w ciemnej chałupie. Tym się różnimy. Dlatego ja mówię, a pan nic nie rozumie. Jak szliśmy do Oławy z tych Jaczkowic, na drodze, a potem w samej Oławie nie było żadnego sztucznego światła. Żadnych latarni, stadionów, stacji benzynowych. Mieliśmy tylko księżyc i bliskie gwiazdozbiory. Długo żeśmy szli. Bałem się coraz bardziej. W ciemności człowiek widzi wyraźniej, co ma w sobie. Nawet jeśli jest chłopcem. Może dlatego wy o sobie tak niewiele wiecie. Tak czy inaczej, w końcu doszliśmy.
Więcej