Kroniki portowe przeczytałam po raz pierwszy w 2003 roku, przetłumaczone przez Pawła Kruka. Nowe tłumaczenie Jędrzeja Polaka przywołuje emocje, które towarzyszyły tamtej lekturze i pozwala na ponowne jej odczytanie.
Bo też i Kroniki portowe nie kipią akcją. Błędem jednak byłoby sądzić, że nic się w tej książce nie dzieje, a jedynym atutem powieści jest romantyczny opis klimatu surowej Nowej Fundlandii, gdzie nawet psy nowofunlandy nie są prawdziwe, gdzie nie ma żadnej pracy, a po całym sezonie łowieckim można odtrąbić wątpliwy sukces złowienia siedmiu dorszy. Bo trawlery łowią wszystko, co się rusza, a rząd Kanady ma takie pojęcie o rybołówstwie, jak mieszkańcy Nowej Fundlandii o układzie ulic na wymarzonej przez nich Florydzie. Tylko mgła i sztormy są wieczne i one decydują o tym, co się w życiu bohaterów dzieje.
Poza podłymi warunkami życia, wiecznym deszczem i nieustającym brakiem wszystkiego mieszkańcy Nowej Fundlandii są tacy sami, jak inni obywatele Kanady czy USA. Lubią się zabawić (i to z rozmachem), mogą podczas imprezy zdemolować co nieco i zatopić jakiś jachcik, lubią się napić, ale nie przeszkadza im to w prowadzeniu samochodu czy łodzi i tak samo jak inni interesują się plotkami, zdradzają się i mają swoje wstydliwe, obrzydliwe tajemnice, którym redakcja „Ględźby codziennej” z upodobaniem poświęca kilka szpalt swojego każdego wydania. Gdy do redakcji trafia mocno pokopany przez życie trzydziestosześcioletni Quoyle, nic się nie zmienia. W zatoce nadal cumują lepsze i gorsze statki, sąsiedzi Quoyle'a nadal narzekają na rząd i na cały świat, mgła wciąż opada na zatokę.
To Quoyle się zmienia. Przychodzi dzień, gdy po raz pierwszy w życiu ktoś go pochwalił. Gdy zaczyna podejmować decyzje, gdy przestaje się wstydzić swojego obwisłego podbródka i zaczyna walczyć o siebie. Niemrawy, zakompleksiony, smutny Quoyle, potomek bandytów z Nowej Fundlandii, daje nudnawej lokalnej gazetce nowe życie. Tak, jak „Ględźba” ożywa pod jego rządami, tak on sam odżywa, przestając szukać szczęścia tam, gdzie go znaleźć nie można. Wyspy stają się dla Quoyle'a Ziemią Obiecaną, której pragnął, do której wrócił i która, choć zimna i jałowa, stała się jego miejscem na Ziemi.
Nowe tłumaczenie znanej, nagrodzonej wielokrotnie i zekranizowanej w 2002 roku z gwiazdorską obsadą powieści, jest ciekawe, choć może być trudne. Komentarze do dialogów, zapisy narracyjne, przeplatanie komentarzy z przemyśleniami bohaterów nieco odbiega od tradycyjnych form. Jest bardziej surowe i szorstkie, jakby miało w ten sposób przybliżyć czytelnikowi świat, który powinien poznać. Tak jak Proulx nie oszczędza nam opowiadania o zabijaniu fok w marcu, tak narrator nie zabiega o naszą uwagę gładkimi i eleganckimi scenami. Słowa i widoki są tu surowe, ostre, kanciaste, pełne napięcia i niepewności, jakby chroniły czytelnika przed zbędnym zachwytem, przed nieprzemyślaną radością, że oto trafił na wyspę obiecaną, gdzie ludzie są dobrzy a przyroda nieskażona ich działaniem.
Świat opisany w Kronikach portowych to świat, który podskórnie tkwi w wielu z nas. To świat wymagający, daleki od pulp fiction. Jego specyficzne, dalekie od kiczu, piękno wymaga zaangażowania, pracy i akceptacji tego, co obce i nieznane. Dla czytelnika przyzwyczajonego do łatwych w odbiorze powieści może być nie do przyjęcia. A jednak cieszę się, że Kroniki... doczekały się ponownego przekładu. To wyjątkowa powieść, której oś tkwi w każdym z nas. Oswaja zło i dodaje sił w świecie, który nie jest ani piękny, ani romantyczny. Ale dla tych, którzy nie znają innego, jest jedyny i warto go dobrze poznać, bo może być bardziej uniwersalny, niż nam się wydaje.
Polecam.
Quoyle, nieatrakcyjny i zahukany trzeciorzędny dziennikarz, traci w wypadku żonę, która była całkowitą pomyłką w jego życiu. Brutalnie wyrwany z kolein...
Drwale to wielopokoleniowa saga, która swój początek bierze pod koniec XVII wieku, kiedy dwaj ubodzy Francuzi, René Sel i Charles...