Ludzka codzienność sprowadza się do niewiedzy, nieświadomości wielu wydarzeń, które rozgrywają się obok. Paradoksalnie – dobrze nam z tym, bowiem żyje się lepiej, gdy wgląd w część mechanizmów i zachowań mamy mniejszy, gdy jedyne, co nas tak naprawdę obchodzi, to czubek własnego nosa. Oczywiście, czasami zainteresujemy się sytuacją rodziny, znajomych, a nawet z przyjemnością wysłuchamy biadolenia partnera o kolejnym złym dniu w pracy. Sprowadza się to zazwyczaj do pytania Co słychać?, na które nijak da się odpowiedzieć w satysfakcjonujący sposób. Jak wyznać, po takim ogólniku, że życie jest do dupy, że mąż bije, dzieciak ryczy, szef molestuje, a pies wciąż sra na nowy dywan? Choćbyśmy się starali, choćbyśmy wznieśli się na wyżyny komunikacji werbalnej, trudno przełamać pierwszą niechęć, pewien wszechogarniający smutek, który pojawia się po niniejszym zapytaniu i trwa jeszcze długo po tym, jak wydukamy proste: W porządku.
Jednakże Jack Ketchum swoim pisarstwem, a Jedynym dzieckiem w szczególności, zachęca do przyjęcia postawy antynihilistycznej. Każde zdanie zdaje się krzyczeć, abyśmy otworzyli oczy, wysłuchali, pomogli - jeśli zajdzie taka potrzeba, tym samym dołączając do tych nielicznych bohaterów, którzy sens życia widzą w poświęceniu, w służbie drugiemu człowiekowi. Jako pisarz, autor Dziewczyny z sąsiedztwa odsłania pełnię swego talentu do konstruowania zapadających w pamięć sytuacji, precyzyjnie dąży do celu i bez wątpienia go osiąga – trzęsie życiem czytelnika, budzi obrzydzenie, strona za stroną ukazując miejsca, w które od dawna nie zaglądaliśmy lub nie zdawaliśmy sobie nawet sprawy z ich istnienia. Namacalne staje się to, co niewygodne i straszne. Chciałoby się odrzucić tę grozę, odwrócić wzrok, ale szansa na wycofanie się dawno minęła, pozostaje więc razem z narratorem poddać się wściekłości na siebie, na system, na ludzi.
To proza momentami trudna w odbiorze (szczególnie scena powrotu Roberta, tytułowego jedynego dziecka, do domu z wizyty u ojca), ale jednocześnie – demaskatorska. Od chwili leniwego przedstawienia bohaterów, autor zdaje się przykładać odbiorcy lufę do skroni, szepcząc przy tym niewyraźnie coś, co po kilku stronach okazuje się śmiertelną groźbą. Ketchum, krok po kroku, robi czytelnikowi z głową takie rzeczy, że tortury zadawane przez islamskich ekstremistów jawią się nam jako balsam na rany, przyjemne i ożywcze doświadczenie z pogranicza wczasów all inclusive. Co ciekawe, fabuła ma w Jedynym dziecku pośrednie znaczenie, bowiem po kilkudziesięciu stronach wiadomo już, w jaką stronę akcja się rozwinie. Ważniejsze jest, z jak dużą wnikliwością i precyzją Ketchum opisze poszczególne sceny, na jakich emocjach zagra, jak długie ćwieki wbije pod paznokcie.
Słowo uznania należy się za psychologiczne prawdopodobieństwo bohaterów. Lydia McCloud jako matka walcząca o prawo do opieki (i osoba z wyjątkowym talentem do podejmowania złych decyzji) budzi nie tylko smutek, ale również ogień zaangażowania. Arthur Dense, wykolejony ojciec ze skłonnością do gwałtu i przemocy, to kwintesencja człowieka złego – nawet ludzie o największych zdolnościach empatycznych mogą mieć problemy ze zrozumieniem jego postępowania, nie mówiąc o jakimkolwiek współczuciu. Starcia między tą dwójką - zarówno te intymne, w domowym zaciszu, jak i przed obliczem sądu - to najbardziej emocjonujące fragmenty powieści. Ale to nie wszystko, ponieważ Ketchum wysilił się także na dosyć wnikliwą analizę rozpadu małżeństwa, które umiera, gdy mija zaślepienie, gdy pojawia się szara doczesność, a na jaw wychodzą grzechy i grzeszki; opadają maski.
Przez cały czas czytelnik zdaje sobie sprawę z tragedii, które muszą nastąpić i - nie ma co się łudzić - dochodzi do nich kilkukrotnie. Autor nie ofiaruje nam żadnej nadziei – ma zamiast niej tony bólu, poniżenia. Zaczyna od kilku sadystycznych fragmentów, aby później zintensyfikować doznania. Po tym crescendo następuje przewartościowanie i dotychczas makabryczna opowieść zmienia się w solidnie napisany, trzymający w napięciu thriller prawniczy, którego nie powstydziłby się John Grisham. Uczucia towarzyszące kolejnym fragmentom sądowego przesłuchania są tak silne, że umysł aż jęczy od nadmiaru, a serce łamie się z głośnym, smutnym trzaskiem. Bardzo mocno otoczka prawnicza, a także pewna płynąca z niej bezbronność bohaterów, przypominały mi Niewinnego Grishama właśnie. Zresztą punktów wspólnych widać więcej: obie powieści opowiadają o upośledzonym funkcjonowaniu wymiaru sprawiedliwości, ukazują niemożność ofiar, luki wykorzystywane przez prawników czy blokady kodeksowe, które hamują pracę policji. Różni te tytuły jednak finalna wymowa oraz styl: Ketchum nie ofiarowuje odbiorcy ukojenia i przedstawia opowieść bez dodatkowych ozdobników, używając prostego (momentami wulgarnego) słownictwa, przez co trafia nawet do najbardziej nieczułych z serc.
Przesłanie Jedynego dziecka osłabiają jednak dwa mankamenty. Przede wszystkim fakt, że jest to kolejna powieść Ketchuma oparta na autentycznych wydarzeniach. Jasne, taka informacja potrafi zmusić człowieka do szerszego otworzenia oczu na pewne kwestie, ale również podkopuje (w pewnym stopniu) przekonanie o bezkompromisowości twórcy. Po drugie: czytając epilog, odnosi się wrażenie, że autor odrobinę przesadnie się zagalopował. Historia mogłaby się bez niego obejść, wystarczyłoby posłowie. W ogólnym rozrachunku nie zmienia to jednak ani emocji, ani wrażeń, gdyż Jedyne dziecko to wstrząsająca, wściekła powieść, pełna trudnych w odbiorze, brutalnych i dosadnych scen. Z tego powodu nie można jej z czystym sumieniem komukolwiek polecić, ani otwarcie przyznać, że czytelnikowi się podobała. To nie ten typ literatury. Po prostu trzeba być przygotowanym na mentalną krzywdę, na ból, złość i wstręt.
Arizona, rok 1848. Rok zakończenia wojny meksykańskiej. Przeznaczenie i pistolety sprawiły, że na swojej drodze w Little Fanny Saloon stanęli: reporter...
Być może, gdyby Jennifer i Tim wiedzieli, że kilka piw i dobry skręt nie wystarczą ich kumplowi, by w pełni cieszyć się latem, nigdy nie pojechaliby na...