To miała być nie tylko dobra książka, ale także – po części – odpowiedź na pytanie, dlaczego Trump wygrał wybory. Oczywiście nie jest ani jednym, ani drugim. Elegia dla bidoków to płytka opowieść o biedzie i sukcesie w najwspanialszym kraju na świecie, bardziej broszura polityczna niż rzeczywista historia bidoka z Pasa Rdzy.
Historia J.D. Vance’a kręci się wokół toksycznej matki, jej zmieniających się partnerów i dziadków – twardych bidoków, którym niewiele potrzeba, by pozabijać siebie nawzajem, sąsiadów czy obcych. Wystarczy obrazić kogoś z rodziny, bo rodzina to przecież rzecz święta. W takim przekonaniu dorasta J.D., dzieciak uwielbiający swoją rodzinę, nie mający pojęcia o tym, że w innych stanach świat wygląda zupełnie inaczej.
Elegia dla bidoków zawodzi na wielu płaszczyznach. Przede wszystkim jest książką miałką, która zadaje pytania znane od dawna i udziela równie znanych odpowiedzi – co najgorsze, w formie prawd objawionych. Vance dochodzi do wniosków, z których na pewnym etapie życia zdaje sobie sprawę każdy w miarę inteligentny człowiek: bieda jest piętnem, trudne dzieciństwo odbija się na całym naszym życiu, determinacja i wola walki są w stanie wyprowadzić człowieka z bagna. Nie są to epokowe odkrycia, a jednak między innymi na nich Vance buduje swoją opowieść. Na nich i na rodzinie, która dla autora jest czymś pomiędzy świętością a przekleństwem. Początkowo to właśnie historia dziadków, bidoków, ceniących ciężką pracę i marzących o lepszym życiu dla swoich dzieci, jest jedynym plusem Elegii.... Vance jednak niszczy także to, gdyż nie wie, kiedy skończyć tę przejmującą, wzruszającą narrację o niemal świętych Mamaw i Papaw. Jest w tym coś z taniego melodramatu, choć po części zrzucić to należy na karb ogromnego przywiązania autora do własnej rodziny. Przywiązania wyuczonego, wpajanego od dzieciństwa, toksycznego wręcz. Niestety, nadal niezbyt ciekawego.
Jak można się było spodziewać, Elegia dla bidoków to opowieść mocno skupiona na realiach amerykańskich. Nie sądziłam jednak, że będzie ona tak amerykanocentryczna – chwalenie wniebogłosy najpiękniejszego kraju na świecie, w którym sny o potędze mogą się spełnić, jeśli tylko będzie się wyjątkowo silnym, nijak przystają do obrazu biedoty z zębami zniszczonymi przez słodkie napoje gazowane. Vance, prawnik i były żołnierz, nie krytykuje USA, jedynie lekko muska problemy związane z polityką społeczną, a o samych tytułowych bidokach wyraża się raczej jako o ludziach, którzy przestali przykładać się do spełnienia amerykańskiego snu. Zamiast tego wymagają pomocy od państwa i dobrej pracy, choć nawet nie starają się jej utrzymać. Vance nie zauważa także kastowego systemu, w który udało mu się wejść na studiach prawniczych. Mówi o Ameryce bardzo powierzchownie, nie próbując nawet zagłębić się w jej rzeczywiste problemy, chociażby unikając kwestii rasizmu, którego w Stanach nie da się nie dostrzec. Z kolei US Army wydaje się idealnym miejscem, do którego można wysłać młodego człowieka, by nauczył się, jak żyć. Momentami aż chce się przetrzeć oczy ze zdumienia.
Równie istotne odkrycia Vance poczynił na polu psychologii, zajmując się własnymi problemami rodzinnymi i dochodząc do wniosku, że szczęśliwe dzieciństwo tworzy szczęśliwych, młodych ludzi, gotowych do wejścia w dorosłość. Inaczej sprawy mają się w przypadku traum, które wcale nie muszą być związane z przemocą domową. Jestem pewna, że następna książka tego autora będzie nosiła znamiona literatury naukowej. Może w temacie socjalizacji i tego, jak ważne jest zachowanie rodzica dla rozwoju dziecka? Z pewnością również na to nikt wcześniej nie wpadł.
Nie mogę jednak powiedzieć, że ta książka nie ma zalet. Ma. Jeden. Na okładce widnieje imię i nazwisko tłumacza. Może to początek dobrej praktyki, by doceniać tych, którzy przekładają dla nas literaturę? Oby – nawet, jeśli literatura będzie tak niskich lotów, jak Elegia dla bidoków.