Jak się nie przewrócis, to się nie naucys...
Drakulcio. Niby chłopak, jakich wiele, a jednak ktoś wyjątkowy. Tak jak wyjątkowe są jego zwariowane przygody. Zabawne, niezwykłe, przerysowane. Choć osadzone w naszej rzeczywistości, to zarazem mocno odrealnione. Bardziej komiksowe niż rzeczywiste. A przy tym wciągające, zwłaszcza dla młodego czytelnika.
Mistrz jazdy na krechę, kolejny tom przygód Drakulcia, to udana kontynuacja stylu poprzednich części cyklu. Tego, co w nich najlepsze i najbardziej charakterystyczne. Bohaterowie pozostają zasadniczo ci sami (Drakulcio, Andrea, Gerard, Magda itd.), zmienia się za to sceneria. I - sorry, taki mamy - klimat. Na taki, jaki często chcemy liczyć zimą, zwłaszcza w Zakopanem. Tam bowiem wybiera się klasa Drakulcia na zasłużony uczniowski wypoczynek. I tam czeka na nich cała seria niefortunnych zdarzeń. Ich schemat pozostaje ten sam - sprawdzony, wykuty wcześniej. Zabawa jest niezła, o ile realizm i naturalizm nie są naszym największym hobby. Wielkim bohaterem tej książki jest nie tylko sam Drakulcio i jego sercowe tarapaty, ale również narty - największy skarb dzieciństwa jego Taty. Stare, bardzo stare, nieużywane narty.
Dialogi iskrzą humorem. Postaci – zwłaszcza te młodsze – ciągle się przechwalają, przekrzykują, przekomarzają, pouczają, wymądrzają, wygłupiają, rozrabiają. W przerysowany i chwilami absurdalny, acz komiczny sposób. Zakopiańskie klimaty sprawiają, że zanurzamy się w groteskową atmosferę stolicy polskich gór. Państwo Pinkwartowie zgrabnie wykorzystują znane elementy zakopiańszczyzny. Siegają po gwarę i elementy krajobrazu z Krupówek, takie jak charakterystyczny blichtr, białe misie, szastający pieniędzmi turyści.
Warto może zauważyć, że Drakulcio, jak na dziesięciolatka, jest często nad wyraz dojrzały, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę używany przez niego język, jego formę. Nie przeszkadza to jednak w zabawie, gdyż prawie wszystko jest w Mistrzu jazdy na krechę – podobnie jak w innych tomach cyklu – wzięte w solidny cudzysłów.