„Czysta anarchia” Woody’ego Allena to zbiorek opowiadań, które w ostatnich latach reżyser publikował w „New Yorkerze”, to spora dawka najlepszej rozrywki w wyjątkowym, zarezerwowanym wyłącznie dla Allena, stylu. Wydawało się w ostatnich latach, że humor Woody’ego Allena nieco się stępił. Po znakomitej „Melindzie…” zrealizował „Match point” oraz „Sen Kassandry” – dwa dramaty, które oscylowały wokół tematów fundamentalnych, wokół problemu zbrodni i kary, przeznaczenia oraz tego, na ile jesteśmy zdolni do decydowania o własnym losie. W żadnym z tych filmów Allen nie obsadził się nawet w najmniejszej roli, bojąc się chyba, że jego postać widzowie jednoznacznie kojarzą z komedią. Z drugiej strony komedia kryminalna „Scoop”, w której reżyser zagrał obok Scarlett Johansson, jakoś nie zachwycała – była może za mało zabawna, a i wątek sensacyjno-przygodowy nie całkiem się Allenowi udał. Można było odnieść wrażenie, że twórca „Zeliga” przymierza się powoli do zejścia ze sceny – wciąż w dobrym stylu, ale bez dawnego „błysku”.
Tymczasem po ponad 20 latach od ukazania się jego poprzedniej książki, Allen opublikował „Czystą anarchię” – zbiór dobry, mocny, do granic sarkastyczny i ironiczny. Już pierwsze zdanie ujawnia, kto jest autorem tych opowiadań – chyba tylko Allen potrafi prowadzić narrację w sposób tak unikalny. Pełen ironii i dystansu styl, wielki, pełen dygresji słowotok, w którym narrator swobodnie przeskakuje od wątków niemal jak ze slapstickowej komedii do ironicznych rozważań o sprawach fundamentalnych – to z pewnością znaki rozpoznawcze Allena. Inna sprawa, że w opowiadaniach tych wszyscy bohaterowie „mówią Allenem”, posługują się identycznym językiem, co twórca tych miniaturek. Zapewne osoby, które nie żywią szczególnej sympatii do twórczości reżysera, uznają to za sporą wadę, mówiąc, że na takim sposobie pisania dialogów traci wiarygodność książki. Wielu bohaterów jest zapewne o wiele bardziej inteligentnych czy oczytanych, niż miałoby szansę być w rzeczywistości. Tyle, że w tej książce wszystko jest umowne, sarkastyczno-ironiczne i zdystansowane. Taki już urok Woody’ego.
I wypada tu pochylić się nad znakomitym przekładem Wojsława Brydaka, który uczynił się niemal przezroczystym, oddając styl Allena tak wiernie, jak to tylko było możliwe. Ten, tradycyjnie już, bierze na warsztat współczesne amerykańskie bóstwa. Drwi z „popłuczyn” po mieszczańskiej obyczajowości, krytykuje nowobogackich, obnaża naszą obłudę i bezlitośnie smaga miłośników New Age’u. Jeden z tekstów jest niemal dedykowany ostatniej muzie Allena – Scarlett Johansson i jej roli w „Niani w Nowym Jorku”. Tu jednak historię opisaną w „Niani...”
Allen stara się zaprezentować niejako z przeciwnej strony – z perspektywy dwojga ludzi, którzy pewnego dnia orientują się, że służąca pisze książkę, wyrażając się o nich w słowach... powiedzmy delikatnie – nieszczególnie pochlebnych. W innym opowiadaniu przed sądem stają bohaterowie bajek Disneya, świadkiem jest Myszka Miki opowiadająca (czy raczej - opowiadający) o machinacjach finansowych swoich kreskówkowych kolegów i nie tylko. Allen wyśmiewa też sekty oscylujące wokół kultów New Age, które zmuszają swoich członków do niewolniczej pracy na rzecz wspólnoty, w zamian oferując wykształcenie u nich umiejętności translokacji, lewitacji i kilku innych „-acji”. Oczywiście okazuje się, że tak naprawdę niedawnym wyznawcom skrzydeł dodaje dopiero uwolnienie się spod jarzma sekty. Jest tu pretensjonalny pisarz, który otrzymuje ofertę napisania powieści na podstawie fabuły dawnych slapstickowych komedii. Są rodzice młodego reżysera, który podczas obozu dla młodych filmowców stworzył film mający szansę stania się kasowym przebojem. Owi nobliwi państwo prowadzą ożywioną korespondencję z organizatorem owego obozu, w której roi się od czułych zwrotów w rodzaju „Ty wieprzu”. Jest nowojorska śmietanka towarzyska, są ludzie oferujący bajońskie sumy za szczególny okaz tofu albo trufli. Słowem - w opowiadankach Allena odbija się cały współczesny świat. Oczywiście, odpowiednio zdeformowany, wykrzywiony i jeszcze bardziej nieprawdopodobny niż ten, który na co dzień nas otacza.
Każdy tekścik poprzedzony zostaje krótkim wyimkiem z amerykańskiej gazety, opowiadanie jest więc już tylko wariacją na temat. W ten sposób w miarę czytania orientujemy się, że wszystkie opisywane wydarzenia wcale nie są aż tak absurdalne, jak by się wydawało na pierwszy rzut oka. Nie trzeba szukać absurdu we własnej wyobraźni. Wystarczy tylko uważniej przyjrzeć się własnemu otoczeniu. Na szczęście, mimo wieku, Woody Allen nie potrzebuje do tego grubszych okularów.
Szczery, soczysty i błyskotliwy autoportret jednego z największych artystów naszych czasów! Z wyjątkową gawędziarską pasją Allen prowadzi nas od dzieciństwa...
W tym tomie znalazło się sześć tekstów - błyskotliwych, skrzących się ostrym jak brzytwa i wywołującym salwy śmiechu humorem. Ale czy to coś nietypowego...