Kim jesteśmy?
Umiera dziecko. Zapłakana, zrozpaczona matka wyje z bólu po jego stracie. Czy rzeczywiście? A może to wszystko pozory, może to gra służąca ukryciu rzeczywistych emocji i uczuć? Niestety, zdarza się tak, że troskliwa, opiekuńcza matka tak naprawdę sama przyczynia się do śmierci dziecka, trując je, dusząc, podając różne specyfiki rujnujące nie wykształcony jeszcze w pełni układ odpornościowy malucha. Zazwyczaj prowadzi to do zgonu, bowiem matka jest zazwyczaj ostatnią osobą, która jest podejrzana, zatem pomoc przychodzi zbyt późno. Szczególnie wówczas, kiedy kobieta troskliwie zajmuje się chorym dzieckiem, spędza godziny przy jego łóżeczku czy wykonuje zabiegi pielęgnacyjne, wyręczając nawet personel szpitala.
Lata studiów pedagogicznych, zgłębiania zagadnień psychologii rozwojowo-wychowawczej czy klinicznej oraz neuropsychologii nie pozwalają mi jednoznacznie stwierdzić, jak odniosłabym się do takiej kobiety. Będąc świadomą, że zaburzenie przejawiające się maltretowaniem dzieci pozostających pod opieką nazywane jest przeniesionym zespołem Münchausena i jest zaburzeniem psychicznym, powinnam odczuwać współczucie wobec chorej. Trudno mi jednak zaakceptować fakt, iż ofiarami tej choroby padają najczęściej dzieci - i to te najmłodsze, całkowicie bezbronne, które nie mogą się poskarżyć, naprowadzić otoczenia na ślad morderczyni. Jedyną reakcją z ich strony jest bezgraniczne zaufanie do swojego oprawcy, do matki. Ta zaś z uśmiechem na ustach sprawia im ból, krok po kroku spycha je bliżej granicy pomiędzy życiem a śmiercią, aż wreszcie… przekracza ją.
Zespół Münchausena budzi gwałtowne emocje, nie sposób przejść obok tego tematu obojętnie. Tak, jak nie można zignorować nowej powieści Magdaleny Zimniak, której lektura niesie niedowierzanie, gwałtowną nienawiść i chęć odwetu, a wreszcie ból i smutek, przenikający każdą komórkę naszego ciała. Białe róże dla Matyldy, opublikowane nakładem wydawnictwa Prozami, to nie tylko opowieść o osobie dotkniętej zespołem Münchausena. To studium szaleństwa, cierpienia, a także powolnego rozpadu tożsamości osoby, która dowiaduje się, że całe jej życie oparte jest na kłamstwie.
Autorka przedstawia czytelnikom Beatę Tyszkiewicz, młodą, piękną kobietę i szczęśliwą mężatkę. Wydawać by się mogło, że ma wszystko – zdrowie, ukochanego męża Konrada, wspaniałych rodziców oraz ciotkę Matyldę, dla której jest niczym córka. Wystarczy jednak chwila, by ta iluzja rozpadła się niczym domek z kart. Nagła śmierć rodziców wstrząsa bezpiecznym światem Beaty, ale jeszcze gorsza jest świadomość, że prawdopodobnie było to morderstwo. Rozpoczyna się poszukiwanie sprawcy - tym trudniejsze, że brak jakichkolwiek podejrzanych. Prowadząca prywatną praktykę psychologiczną Anna i jej mąż – dziennikarz śledczy, mogli mieć wielu wrogów, ale żaden z nich nie wystąpił nigdy przeciwko nim otwarcie. W obliczu bezsilności policji własne śledztwo prowadzi też Beata, docierając do szokujących informacji na temat ojca. Zdobyta wiedza pozwala zobaczyć małżeństwo rodziców w zupełnie innym świetle i zwątpić w szczerość i trwałość ich wzajemnych uczuć.
Jednak to nie poszukiwania prowadzone przez bohaterkę, ale lektura pamiętników jej ciotki ujawnia wstrząsające fakty z życia ciotki, rodziców Beaty, a także jej samej. Bezpośrednio uczestniczymy w procesie destrukcji osobowości bohaterki, obserwujemy skomplikowaną budowę otaczającej ją spirali kłamstw, odsłaniamy wszystkie brudy, które nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Albo wręcz przeciwnie - trzeba o nich mówić, bowiem zmarli, niewinne ofiary chorej kobiety, nie przemówią już nigdy...
Autorka z sukcesem posłużyła się ryzykownym zabiegiem, wprowadzając trzy płaszczyzny powieści – rzeczywistość poznajemy za pośrednictwem Beaty, zapisków w pamiętnikach prowadzonych przez ciotkę, a także za sprawą samej Matyldy, która - dopuszczona do głosu - ujawnia swoje szokujące oblicze. Wydarzenia rozgrywają się w czasach współczesnych, ale dzięki zapiskom pamiętnika przenosimy się również w przeszłość, do lat młodości Matyldy i jej siostry, do strasznych scen rozgrywających się w gabinecie ojca dziewczynek, do szeregu wydarzeń, które zdeterminowały przyszłość sióstr. A może to nie te zewnętrzne czynniki wypaczyły osobowość Matyldy? Może była chora już od urodzenia? Niezależnie od odpowiedzi na te pytania, zaczynamy zastanawiać się, w jakim stopniu geny kształtują nas jako ludzi, a w jakim stopniu sami wpływamy na własne losy, na to, kim jesteśmy.
Jak pisze sama Matylda: (…) W moim życiu do tej pory nie było miłości, dlatego wydawało się jałowe i puste. Zły stan zdrowia przewraca wszystko do góry nogami. Zaczynają mnie kochać (…). Rozkwitam dzięki temu, czuję się bogata duchowo. Straszna i smutna jest taka reakcja, straszna jest też pustka w sercu, jaką zaspokaja tylko troska osoby, której człowiek nie potrafi wypełnić samemu, szukając w życiu nie duchowej zgnilizny, ale piękna.
Tytułowe białe róże, mające wymiar symboliczny, są mocnym akcentem książki, wyznaczają przełomowe momenty w życiu Matyldy, a także zwroty akcji. Jednak i bez tego powieść jest jedną z tych, których nie można odłożyć, nie doczytawszy do końca, które wciągają pomimo tego, że gwałcą naszą wrażliwą naturę, które poruszają tematy tak bolesne i szokujące, że zazwyczaj pomijane. Mam nadzieję, że Białe róże dla Matyldy skłaniać będą nie tylko do refleksji na temat tego, co tak naprawdę nas kształtuje, kim jesteśmy, ale także uwrażliwią nas na cierpienie bliźniego, szczególnie bezbronnych dzieci. By już żadne nie podzieliło losów Jasia i Kasi, by już żadne nie cierpiało dorastając tak, jak Matylda, borykając się z poczuciem odrzucenia oraz upokorzenia.
Kiedy przed laty Katarzyna opuszczała Polskę, nie był to zwykły wyjazd lecz ucieczka. W Silver Spring pod Waszyngtonem próbowała ułożyć życie na nowo -...
Pełna tajemnic, niedopowiedzeń i skomplikowanych bohaterów, wciągająca powieść psychologiczna! Rok 1979. Siedemnastoletnia Krysia Romaniuk za namową...