Spacer po obwodzie
Kiedy odeszła - nie rozpaczałem. To takie śmieszne: jest i jej nie ma. Wydawało się, że powstała dookoła pustka i próżnia; ale tak nie było. Dziwne. Ale nie było pustki, tylko żal za czymś, co się nie spełniło. Przynajmniej ja tego tak w każdym razie nie odczuwałem. I chyba wiem dlaczego… Kryzys narastał od dłuższego czasu. Niby niedostrzegalnie, ale wciąż naprzód posuwał się rozkład naszego związku. Brak więzi. Brak uczucia. Brak zrozumienia. Nie było między nami tej ulotnej nici, która by nas związała na dłużej. Spoiwo naszego uczucia było kruche, wystarczył taki nieważny szczegół jak czas i wykruszyło się niezauważalnie powodując rozpad tej wieży, którą budowaliśmy bez przekonania. Pojawiać zaczęły się rysy, ale żadnemu z nas nie zależało na uzupełnianiu ubytków. Trudno jest znaleźć winnego. Nawet nie szukałem. Bo po co? Nie zmieni to już nic.
W gruncie rzeczy jest mi to obojętne.
Stało się. Jedynie to się liczy. Przecież jeśli to była jej wina, to teraz już i tak nic tego nie zmieni. Jeśli moja - to tym bardziej. Jest tylko jeden problem: pozbyć się tych wspomnień, które kołaczą się w głowie i zacząć życie od nowa. Niestety, było to trudniejsze niż mi się zdawało. Właściwie - niemal niemożliwe. Próbowałem bagatelizować to wszystko, powtarzałem sobie, że tak musiało być; że lepiej teraz niż potem; że nie jestem jedynym facetem odtrąconym przez kobietę; że nic wielkiego się nie stało - a jednak ciągle wracałem do tych dni spędzonych razem, wiedząc mimo wszystko, że nie było aż tak pięknie jak mi się zdaje. Ale co z tego? Zabrnąłem w ślepy zaułek i nie widziałem cienia wyjścia. Może to powodowała urażona duma? Męskie ego podrażnione w swej zadufanej pewności? Brak wiary w swe siły, że za chwilę pojawi się ktoś inny? A może po prostu źle znosiłem gorycz porażki… Jakkolwiek by nie było - było tragicznie. Znajdowałem dziwnie sadystyczną przyjemność w rozdrapywaniu wciąż na nowo ran, nie pozwalając im się zagoić. Jątrzyły się i ropiały, a jad zatruwał mi rozsądek. Spacerowałem więc i od nowa oglądałem w myślach tę pseudo romantyczną opowieść. Utknąłem na dobre. Nie przeszedłem ani załamania nerwowego, ani żadnych zachwiań równowagi psychicznej. Chociaż, jeśli tak się dobrze zastanowić, to może nie do końca - bo czymże innym było takie rozpamiętywanie minionych czasów jak nie tańcem pomyleńca?
Obok mnie przemknął ciemny cień.
- Hektor! Nie szalej!
Mogę krzyczeć na wiatr. Wilczur i tak nie usłucha. Biega jak opętany, radosny, że pan wyszedł z nim na spacer. I nie dociekał, dlaczego czyni to tak chętnie ostatnimi czasy. Dziwił się tylko, czemu tak często przysiada i zamienia się w posąg, miast ganiać razem ze swym ulubieńcem aż do utraty tchu?
A wokół taka cisza. Tylko szumią drzewa i ptaki śpiewają. Lubię las. Lubię takie spacery. Lubię te klimaty. Chyba jestem romantykiem, niepoprawnym marzycielem, widzącym nawet to, czego w rzeczywistości nie ma. I pewnie dlatego znajduję pomyloną przyjemność w kultywowaniu wspomnień po utraconej miłości. Niby wiem, że nie powinienem, a jednak trwam dalej w tym upojeniu. Zupełnie tak, jakbym poprzez takie postępowanie wyostrzał swój zmysł romantyka. Rozumie to ktoś? Pewnie nie. Ja sam to ledwie rozumiałem. Ale było to jedyne racjonalne wytłumaczenie. O ile było coś racjonalnego w moim zachowaniu…