Spacer po obwodzie
- Jesteś zawsze taki zamyślony…
Sens tego stwierdzenia dotarł do mnie dopiero po dłuższej chwili. Znaczyło, że nie tylko spacerowała obok mnie, ale obserwowała na tyle uważnie, by zauważyć moją duchową nieobecność na świecie.
- Miałem ostatnio trochę spraw na głowie - zupełnie nie wiem czemu uznałem za stosowne się wytłumaczyć jej z mojego zachowania. Nie miało to przecież żadnego znaczenia. Nie powinno mieć. Tak mi się przynajmniej zdawało.
Jakkolwiek było, nie pokazała tego po sobie. Znów szliśmy obok siebie, wyraźnie onieśmieleni. To znaczy ona sprawiała wrażenie nieśmiałej, ja w zasadzie nadal nie wiedziałem jak prowadzić dalej tę rozmowę. Nie chciałem wydać się ani zbyt nachalny, ani zanadto zblazowany. Więc czułem się nijak. Cokolwiek głupio. Tak, jak już od dawna się nie czułem. I przyznam, że uczucie to mnie po równi irytowało i fascynowało.
Byłem dla niej niczym dużo starszy brat. Standardowe teksty, na jakie podrywałem dziewczyny w tym przypadku raczej nie zdawał egzaminu. Mógłbym ją niepotrzebnie wystraszyć, nie wiedziałem na ile zna tajniki języka flirtu. Uznałem, że gwałtownych przeżyć ma dość jak na jeden dzień. Nie zmieniało to jednak mojego położenia - wciąż nie wiedziałem jak z nią rozmawiać. No to szliśmy przed siebie - milcząc. Nawet mi się takie coś podobało. Było tak jak dotychczas. Spacer, cisza, myśli. Jedyną zmianą było towarzystwo, świadomość obecności innego człowieka obok. Tak ja to postrzegałem - jakie odczucia miała Anna, było dla mnie tajemnicą. Ale chyba też było jej z tym dobrze, bo nie próbowała w jakiś znaczący sposób przerwać milczenia. I dobrze. Lepiej milczeć niźli gadać bez sensu.
Przeszliśmy ładnych parędziesiąt metrów, kiedy pochwyciłem kątem oka jej ukradkowe spojrzenie. Było w nim coś tak ulotnie czułego. Dziwne. Mogłem się mylić, ale chyba jednak nie. Nie bardzo wiedziałem cóż to oznacza, ale mogło nic nie znaczyć. Mogło nawet tego nie być - czasem ulegamy zwidom. Wyobraźnia płata nam różnorakie figle, tak było pewnie i w tym przypadku.
Z tego impasu wybawiły nas psy. W końcu podbiegły do nas w odruchu zainteresowania, co też się dzieje z ich właścicielami? Na moment powstało zamieszanie spowodowane skakaniem na nas i intensywnym lizaniem po dłoniach. Zmęczyły się psiska tym hasaniem. Teraz postanowiły tak dla odmiany poudawać grzecznych pupili. Ale żadne z nas ich nie krępowało, nadal dreptały obok bez smyczy.
- Co to za rasa? - Zadałem pytanie spoglądając na rudobrązowego psa Anny.
- Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Mieszaniec. Ale kochane stworzenie, nie zamieniłabym go na żadnego rasowego.
- No ja myślę… Bronił cię niczym doberman!
Mój Hektor zajął pozycję obok nogi, a z mordy zwieszał mu się ozór na całą długość. Mało go sobie nie przydeptał.
- I trzeba było tak szaleć?! - Pytam psa, wiedząc, że mi nie odpowie, ale zachęcająco pomacha ogonem w geście całkowitego ukontentowania. Mierzył Annę wzrokiem oceniającym zagrożenie swego pana, ale najwyraźniej niczego podejrzanego nie odkrył, bo powąchał tylko dłoń dziewczyny i natychmiast ją zaakceptował. Prosty przekaz - od teraz należysz do stada.
Anna odrobinę się wzdrygnęła, kiedy poczuła ciepły oddech psa na swej dłoni, ale w odruchu sympatii pogłaskała delikatnie łeb Hektora, czym zawojowała go zupełnie.
Zaczęliśmy rozmawiać o psach. Od tego się zaczęło. A potem już poszło gładko. Od zwierząt przeszliśmy do innych tematów. Ja w zasadzie ograniczałem się do zdawkowych pytań, Anna opowiadała o sobie, swej rodzinie, szkole, słowem poznałem ją dość dobrze. Nawet nie wiedzieliśmy, kiedy skończył się las i ukazały się w oddali budynki osiedla. Czas było się rozstać.