Podróż z uśmiechem wyjętym z torebki poezji
, bo źle się trawi i można wywołać rewolucję – nie koniecznie żołądkową, ale już nie wiem co gorsze). Zażarta debata ożywiła się jeszcze bardziej, gdy trzeba było ustalić (dla dobra słuchaczy – by nie czuli się pod żadnym względem niedoinformowani) kiedy, gdzie i na jakim turnusie rehabilitacyjnym się było. Widzę, że roztacza się przede mną bardzo świetlana przyszłość. Jedni do kłopotów z pamięcią się przyznają, drudzy nie, a inni po prostu milczą. Następnie ja proszę o zwolnienie ze stanowiska „wiernego” słuchacza. Grupa się rozłamuje – dzieląc się na dwa obozy: kobiety konta mężczyźni. Panie zmykają do kuchni na ploteczki i szybką analizę sytuacji, a panowie prowadzą dalsze rozmowy jakby nigdy nic – tylko kłótni już nie słychać. Ciekawe tylko na jak długo? Trzeba sobie zapamiętać, że „jak wół pierdzi to obora słucha”, bo jak nie, to robią się jakieś nieprzyjemnie podziały i każdy sobie rzepkę skrobie. Nie ma to jak wspólna wycieczka, prawda? Mimo wszystko, po pewnym czasie, gdy emocje trochę opadły – grupa znów postanowiła się solidaryzować. Przez zatyczki do uszu i w oddaleniu o dwa pokoje słyszę tylko dziadka, więc mam wątpliwości czy dojdzie do jakiejś koalicji między obozem Wenusjanek i Marsjanów. Z tonu głosu wynika, że „Ordnung muss sein”. Okazało się jednak, że słuch mnie nie mylił, bo podział się utrzymał: płeć piękna postawiła na ploteczki, ale „cicho sza”, a panowie (a raczej jeden z nich) dominują, prowadzą „poważne” dyskusje. Niech będzie jak ma być. Wieczór... Jak zawsze bywa na spotkaniach „po latach” zawsze znajdzie się tematy do rozmów. Na szczęście po dłuższym czasie rozmowy o chorobach i ustalaniu dat, kto i kiedy miał, jaki zabieg i co najważniejsze (nawet wtedy, gdy nikt oprócz operowanego nie ma pojęci, a o kogo chodzi) kto go przeprowadzał, pojawiły się dwa bardzo ważne problemy: kto, gdzie śpi i chyba co ciekawsze kto z kim?! Panie chyba były bardziej pewne, z kim na pewno nie śpią, a panowie spokojnie przyjęli nasze decyzje. Ja dzielnie broniłam spania na materacu. Były nawet rozmowy o rzekomym przebijaniu materacu przez dziadka (niekoniecznie pod ciężarem ciała), o kiełbasach (która „Krakowska sucha” jest bardziej sucha od drugiej), była również walka o galaretę i próba dokarmiania pozornego niejadka czyli mnie. Gdy miejsca do spania były już zaklepane, dziadek z racji tego, że jest rannym ptaszkiem, został zaangażowany do robienia śniadania dla wszystkich (z racji tego, że „staruszek” je zawsze to samo tzn. płatki owsiane – mieszanka z mlekiem w proszku, nie myła to najprzyjemniejsza perspektywa). Nie można tego przegapić. Po długich i głośnych debatach prowadzonych tym razem przez wszystkich, nastał czas rozbierania łóżek. Dziadek na koniec stwierdził, że nie rusza go nawet tykanie zegarka za uchem przypominające oddech bomby, bo jest dzieckiem wojny. I tym optymistycznym akcentem kończymy ten jakże piękny i obfitujący w zwykłe – niezwykłe wydarzenia. Tekstem dnia natomiast było śmiałe stwierdzenie pana gospodarza, że dziadkowi chyba przysłużył się ten długi spacer, który przebyliśmy by tu trafić, bo chyba zrzucił z balonika jakieś pół kilograma. I kiedy wszyscy myśleliśmy, że to już koniec tego męczącego dnia, panowie dali pomysł zmierzenia swojej dumy – swoich baloników, „banciołków”, „maćków” – jak kto woli. Kobiety zadały pytanie „gdzie te chłopy?”, co im brzuch nie wywala? Podobno to tzw. efekt stabilizacji. Panowie w pełnej swej krasie wystąpili przed nami i przed lustrem prężyli swe opływowe kształty. Nie znaleziono jednak metrówki, gumy z majtek też nikt nie chciał wypruwać, dlatego z braku laku genialny Walerek zaproponował mierzenie kabelkiem od ładowarki. Rwetes zrobił się jak na wyborach mistera wieczoru. Powiedziałabym jednak, że były to pseudo wybory, bo na mo