"Mały kraj" ; koniec mojej książki [ 68.. ]
Westchnąłem. Nie wiedziałem czy się położyć, czy wstać. Czułem w sobie bezwład, jaki daje poczucie bezradności. W końcu wstałem, podszedłem do automatu i wrzuciłem dwa złote. Z pilotem w ręku usiadłem na łóżku.
Trafiłem na program publicystyczny, jakąś dyskusję.
Przy okrągłym stole siedziało kilka osób: ksiądz, politycy, dziennikarz. A w tle majaczyła publiczność, choć w pierwszym rzędzie wybijała się postać w czerwonej sukience i z mycką na głowie.
Zacząłem się wsłuchiwać.
Ksiądz wyjaśniał, iż wojny wywoływane w przeszłości w imię wiary, wynikały nie z winy istnienia samej wiary, lecz wyłącznie były wywoływane przez ludzi nie rozumiejących prawdziwych kanonów tejże wiary. Natomiast komunizm był systemem zbrodniczym i nie miał nic wspólnego z Bogiem. Ksiądz nie dostrzegał dyskretnych półuśmiechów na twarzach niektórych uczestników dyskusji. Bo, gdyby kierować się jego logiką, to zbrodnie komunizmu też należałoby usprawiedliwić, ponieważ były dokonywane przez ludzi nie rozumiejących prawdziwej idei tego ustroju.
Ponieważ nikt z uczestników dyskusji nie oponował, bojąc się być posądzonym o sympatię z komunizmem, i woląc być głuchym na tę pokrętną logikę, pomyślałem, że nie ma sensu słuchać tych bredni, i wyszedłem z sali.
Trochę zamyślony, dopiero teraz zwróciłem uwagę na dziwaczną postać snującą się korytarzem. Ucieszyłem się, bo to był prawdziwy cudak.
Mógł być w moim wieku… Niski, ubrany w szare spodnie, za szerokie w pasie, bo szelki dziwnie je rozchylały jak u klauna w cyrku; szelki były w podłużne czerwono-zielone pasy, a marynarkę miał jaśniejszą od spodni, trochę kusą, zwiewną, pod szyją kraciastą apaszkę, zaś na głowie osadzony był mały, ciemny kapelusik z niewielkim rondem. Facjata, raczej kobieca, albo – zniszczona walką z własną tożsamością seksualną; twarz obwisła, okropna.
Pewnie przyszedł do kogoś w odwiedziny, ale przechadzał się jak czynią to chorzy, powoli, bez śladu napięcia, bez chaotycznych ruchów, które zwykle mówią o niecierpliwym oczekiwaniu na rozmowę z Ordynatorem; przechadzał się leniwie, bez żadnej myśli na twarzy. Szpitalne otępienie łapało każdego już na drugi dzień. Dlatego dziwiło mnie jego zachowanie, nie uświadamiając sobie, że to przecież chory, szpitalny łazik.
Przyglądałem się mu z niedowierzaniem.
Mijając go poczułem mdły zapach, coś z lawendy, chyba dezodorantu. Warkocz zapachu zostawił za sobą. Wpadłem w niego nie przeczuwając, że przyklei się do mnie, naznaczy czymś ohydnym, bo pozbawionym męskości. Do dezodorantów miałem słusznie pogardliwy stosunek. Uważałem, że świętą powinnością jest porządne mycie ciała, i to często, natomiast te wszystkie obce zapachy służyły jedynie jakimś fircykowatym zalotom dla ludzi o podejrzanej orientacji seksualnej.
Zrozumiałem, że spotkałem fałszywego człowieka.
Coś powinienem zrobić, by dowiedział się, że tu jest szpital, a nie cyrk.
Pomyślałem, że świat się kończy. I nawet szpital schodzi na psy.
3.
W sali panowała cisza.
Lecz Pułkownik nie wytrzymał:
- Po co pan włączył telewizor i zaraz wyszedł? Do końca mamy popsuty dzień. Jak można przed snem słuchać takich bzdur – był rozżalony i wpatrywał się we mnie z napięciem, jakbym zaraz miał mu to wytłumaczyć, po czym, zrezygnowany machnął ręką. Stał przy oknie, i zaraz usiadł na łóżku.
A ja się zdziwiłem, że nie przełączył kanału na inny program.
Chyba rozruszałem Pułkownika, ale nie tego chciałem.
Rozejrzałem się po sali i zrozumiałem, że jedyną osobą poirytowaną, która przejęła się tym co dzieje się za murami, w świetle jupiterów, był tylko Pułkownik.
Podszedłem do okna i spojrzałem na dach kamienicy. Do moich uszu zaczęło powoli docierać, że Pułkownik coraz wyraźniej i głośniej pociągał nosem, jakby coś wywęszył, i próbował to coś zlokalizować.