"Mały kraj" ; koniec mojej książki [ 68.. ]
Otworzyły się drzwi i wszedł lekarz z pielęgniarką. Wieczorny obchód. A lekarz był z Neurologii.
Usiedliśmy na łóżkach.
- No jak tam? W porządku? – Lekarz był uśmiechnięty.
- W porządku, w porządku.
- Musowo w porządku.
- To dobrze. Dobrej nocy. – I wyszli, zadowoleni.
Położyłem się, i długo o niczym nie myślałem. Jednak ten skrawek przestrzeni na który patrzyłem, na drzwi, na tynk nad drzwiami, kawałek sufitu, raz mnie usypiał, a innym razem przywoływał obrazy, jakieś przypomnienia, zatarte, to znów eksplodujące nierealnym światłem i mieszało mi się w głowie to co było, i to co mi się śniło.
„… Co dzisiaj pamiętam z wojska, gdy byłem rekrutem? Pamiętam atmosferę koszar, i przeloty czarnych ptaków. Początek listopada. Poczucie osamotnienia. I ta, niezrozumiała gotowość poddania się różnym, wymyślnym torturom. Kilku kolegów też pamiętam, też jak ja, nie pasujących do koszarowego życia. Ale – życie w koszarach uważałem za jedynie prawdziwe. Wielka rzecz tam się działa. Niewiele wiedziałem o świecie, ale żyłem, i to mi się podobało. Dyscyplina, i ruchy. Rozumiałem to, i nikogo nie potępiałem, nawet myślałem sobie, że takiego zamyślonego jak ja, powinni częściej urabiać. Tak, to były najpiękniejsze chwile w moim życiu. I jeszcze coś, co się wydarzyło raz, i już nigdy potem… Byliśmy w okopach, na wzgórzu, byłem sam, bo inni gdzieś dalej mieli czuwać. Ciemno, pod górę podchodziła mgła. Ta nagła samotność, która mnie dopadła, była nie z tego świata. Nie wiedziałem jak wróg wygląda, i czy go w porę zobaczę. Miałem bronić pozycji sam, lecz wpierw musiałem wypatrzeć wroga. Czułem się mały, a miałem się zmierzyć z całą złą i wrogą potęgą. Otwarty na oścież jak wrota stodoły pozwalałem, by przeze mnie przepływało elektryczne powietrze i mgła. Jeśli Bóg istniał, istniał też Szatan, i ich Królestwa otwarły się dla mnie, oba ciemne, wrogie, niepojętne”.
Wówczas dotarł do mnie głos Pułkownika.
2.
- Panowie… mamy piękne czasy. Można mówić co się chce, i nie wstydzić się własnego rozumu. W życiu bym nie pomyślał, że takie czasy przyjdą. Szkoda tylko, że tak późno… - Teraz Pułkownik zajął się swoją sztuczną szczęką, i kciukiem prawej ręki zaczął coś przy niej majstrować. Zaś grymas jego twarzy zaświadczał, iż nie pamięta o czym przed chwilą mówił.
Patrzyłem na niego siedząc na łóżku.
- Jeśli ktoś myśli, że żyjemy w czasach oświeconych, to się myli. – Nie zwróciłem się bezpośrednio do Pułkownika, bo tkwił we mnie jakiś namysł, i rosła we mnie niechęć do jego słów. Bo ta uwaga o pochwale rozumu stawała się dla mnie obrzydliwa. I nie dlatego, że Pułkownik uwierzył w możliwości rozumu. Obrzydliwa stała się dla mnie jego sugestia, że idzie ku lepszemu. Mamy czasy oświecone, a będzie jeszcze lepiej.
Pułkownik nie był zainteresowany moimi słowami.
Wieczór był duszny i źle się oddychało, choć okno było otwarte. A przecież pogoda była piękna i pewnie dużo pacjentów przebywało na spacerniku.
… Powoli docierała do mnie groza słów Pułkownika. I rosła we mnie irytacja.
Ja uważałem, że kapitalizm i ta cała demokracja dały jedynie pole do popisu różnym kanaliom, ubrały ich w nowiutkie garnitury i podłożyły pod kolana klęczniki, by głosili swoje łgarstwa w imię jeszcze większego szmalu.