"Mały kraj" ; koniec mojej książki [ 68.. ]
Odszedłem od okna. Usiadłem na łóżku i spojrzałem w zapadnięte oczy Chudego, w których teraz migotało jakieś chore światło. To nagłe ożywienie tematem tak mu bliskim, było czymś upiornym. Jego nędzna, strasznie długa postać skojarzyła mi się teraz z drutami kolczastymi i tyfusem; z czasem pogardy, który wcale nie minął; lecz jego oczy były żywe, chore, lecz żywe. Po raz pierwszy poczułem litość do tego wymierającego, prehistorycznego gada.
Jednak wrodzona złośliwość nie pozwoliła mi litować się nad Chudym dłużej niż chwilę.
- Ekspert z pana – mówiłem chłodno – i taka subtelna i trująca roślinka… No, no, bez urazy. – Czułem, że mu przypomnę gdzie jego miejsce. - My z Pułkownikiem mamy ręce do łopaty, nie do pióra. Widać, tak już być musi. Pan w zaciszu gabinetu ćwiczył piękny podpis pod jakimś arcyważnym dla narodu liścikiem, a my – braliśmy się do roboty.
- Święta prawda, święta prawda! – Ożywienie Pułkownika też było chore.
- Wychodzi na to, że wykonywaliśmy tylko rozkazy – Nowy uśmiechał się ironicznie.
- O czym pan mówi? – W głosie Pułkownika powiało chłodem.
- No, te ręce… tylko do łopaty – wyjaśnił.
- Panie Nowy! Idiotami nie byliśmy. – Czułem niesmak tematem rozmowy. Spróbowałem więc przesunąć wątek władzy w bezpieczniejsze rejony. – A diabeł pogrzebany jest tylko w szczegółach… Choćby nasz patriotyzm… W gruncie rzeczy, cechuje go relatywizm moralny. Towarzysze bandyci nim doszli do władzy, dokonywali napadów rabunkowych na banki, pocztę, i placówki handlowe, by mieć pieniądze na swoje i Organizacji potrzeby. Panowie bandyci czyniąc to samo po wojnie, swój bandytyzm nie nazywali rozbojami czy napadami bandyckimi lecz – akcjami, mającymi na celu zdobycie środków na prowadzenie działalności niepodległościowej. Ta nic nie znacząca różnica w określeniu napadu bandyckiego tkwiła w dwóch kluczowych słowach: „towarzysz” i „pan”. Słowa, które jednych naznaczały piętnem bandyty, a drugich – gloryfikowały mianem bohatera. Podobną moralnością cechowało się owych, jak wam wiadomo, trzech naszych posłów, składających hołd Pinochetowi.
… A co do rozkazów, panie Nowy… Każdy ma hełm na głowie. Nawet jeśli to tylko przenośnia… Teraz pan kpi, bo nic to pana nie kosztuje.
- Dobrze to pan wyjaśnił. Nowy kpi, choć rozumie jak było. No, ale Nowy jest młody i lubi żartować. Tak, właśnie… żartować. – Pułkownik wydawał się zadowolony.
- Było, minęło… - Nowy nie miał kłopotów z przeszłością.
- Owszem, minęło. I ja nawet nie mam pretensji do tej gry w słówka… Bandyta, bohater, zdrajca… Tylko, że ci bogoojczyźniani patrioci traktują PRL jak obóz koncentracyjny. A przecież ludzie chodzili do szkół, pracowali, jeździli na wczasy i w swej masie nie myśleli o rewolucji. Teraz ci patrioci licytują się w pogardzie do dawnego ustroju. Wolność wywlokła ich ze swych nor więc pokazują kły i pazury. A zwłaszcza pałają świętym oburzeniem, że nie było krwawej jatki, tylko Okrągły Stół. Rzygać się chce.
Splunąłem w myślach. I zaraz pomyślałem o nalewce.
- Trochę się pan zdenerwował – zauważył Pułkownik. - Choć nic takiego się nie dzieje. Polacy nigdy nie potrafili ze sobą rozmawiać. Przywykli do krzyku, wzajemnych oskarżeń, wielkich słów o bohaterstwie i zdradzie. Nie mają historii, są mity, legendy. Wszystko się im poplątało. Tych, których trzeba by powiesić – czynią bohaterami. I na odwrót. Przegrana w najbardziej krwawej jatce jest dla nich symbolem wielkości. Ciche zwycięstwo jest podszyte tchórzostwem i niegodne patrioty. Lepiej już nie będzie.