Kawiarniana znajomość
- A więc nie wierzysz?
- Spotkaliśmy się, bo tak już jest… Ludzie się spotykają, poznają. Nie wiem czym jest przeznaczenie.
- Masz rację. To słowo, jak wiele innych.
- Jesteś sentymentalnym anatomopatologiem. Twoi podopieczni muszą się cieszyć, że masz romantyczną duszę – teraz wyraźnie kpiła, choć jej głos był ciepły.
- A ty? Gdzie wyruszasz ze swoją wiolonczelą? Jakie kombinacje liter i cyfr otwierają twój zamknięty świat? – starałem się nie okazywać chłodu, ale mi się nie udało.
- Nie chciałam cię urazić… Ja też czekałam.
- Czekałaś? Na mnie?
- Czekałam. Ja zawsze czekam.
Mój uśmiech w huśtawce rozumienia.
Kosmyk jej włosów opadł niżej. Spojrzenie trochę dziwnie w bok. Wciąż jakieś światła plątały się po jej włosach.
- Więc przeznaczenie? – uparłem się.
- Jeśli chcesz… Ja nie lubię tego słowa. Nie chcę, by jakaś ślepa siła kierowała moim życiem.
- Ja też tego nie chcę. Ale to takie ładne słowo. Nie jestem fatalistą, a przecież lubię czasami usłyszeć od kogoś proste wyjaśnienie, zamykające listę pytań. Na przykład: „Przeznaczeniem tego pijaka było zapić się na śmierć”, albo: „Obwiesił się, bo takie było jego przeznaczenie”. Myślenie nie zawsze jest potrzebne. Czasami chcemy tylko, by było ciepło i bezpiecznie.
- No to już coś wiemy – ożywiła się – Po tylu krętych schodkach doszliśmy do wniosku, że nie chcemy, by kierowała nami ślepa siła. Nie jesteśmy fatalistami, i chyba się nie obwiesimy i nie zapijemy się na śmierć. Choć kto wie… Może przeznaczenie żyje poza nami, a nam się tylko wydaje, że jesteśmy panami swego losu?
- Kto wie… Wróćmy więc na ziemię.
- Co proponujesz? Masz jakieś plany na wieczór?
- Co myślisz o hotelu? – Bawiła mnie moja bezpośredniość i ewentualne zakłopotanie Luizy.
- …Zapraszam cię do „Amsterdamu”. – Była trochę zmieszana, ale i rozbawiona. – To mała kafejka. Znasz ją?
- Wiem gdzie jest, ale nigdy tam nie byłem.
- Dorabiam tam grą na wiolonczeli. Kolega gra na pianinie. Dzisiaj będę o osiemnastej… Może spotkamy się na Rynku, pół godziny wcześniej?
- Dobrze.
- …Muszę tam być – dodała, jakby się usprawiedliwiała.
- Przyjdę. Chcę cię zobaczyć, i usłyszeć jak grasz. Wiolonczela i trąbka, to moje ulubione instrumenty.
- Trąbki dzisiaj nie usłyszysz! – roześmiała się.
- Wystarczysz mi ty i twoja wiolonczela.
- Wiem…
Jeszcze patrzyliśmy na siebie, i wstała.
- To do zobaczenia.
I ja wstałem.
- Na Rynku.
Patrzyłem na jej smukłą sylwetkę i piękną linię pośladków. Krucha i drobna. Jednak z całą kobiecą pewnością dominowała w swym chodzie. Przy wyjściu z sali przystanęła, odwróciła się i nieznacznie pokiwała mi palcami.
Mieszkałem niedaleko Rynku. A jednak wyszedłem z domu godzinę przed umówionym spotkaniem. Snułem się, przystawałem przed witrynami sklepów, choć nic mnie nie interesowało.
Pomyślałem, że dobrze by było wypić lampkę koniaku. Może dwie… Ale tylko pomyślałem. A potem, w najbliższym barze wypiłem te dwie lampki.
Na Rynku zauważyłem ją przed straganami z kwiatami. Oglądała je… Widziałem jej lekko nachylone plecy.
Przyszła wcześniej, prawie piętnaście minut. Może… hm, nie mogła się doczekać? Nie podchodziłem do niej, przyglądałem się, mogłem nie udawać, nie było przed kim. Oceniałem jej sylwetkę, jej ubiór, chłodnym okiem, ważąc każdy gram jej ciała.
Nie wytrzymałem…
- Lubisz kwiaty? – stałem przy niej, czując lekkie pieczenie policzków. Chyba po koniaku. I nagle ogarnęło mnie przerażenie. Przecież nie kupiłem kwiatów! Już było za późno.