Kawiarniana znajomość
- Jesteś… - uśmiechnęła się. – Uwielbiam je…
- Zbyt długo się zastanawiałem jakie ci kupić – kłamałem – a im dłużej się zastanawiałem, tym bardziej rósł mój problem. Na przykład, ja lubię goździki, moja babcia kochała tulipany, a ty? No właśnie… Próbowałem dopasować do ciebie któryś z kwiatów… I wiele ich trzymałem w dłoni. I wciąż szukałem tego jednego. Jak myślisz?... jest taki jeden kwiat? – Już wierzyłem w to, co mówię.
- Nie wiem… Czasami jest to jeden kwiat, a czasami kilka. Ale… ja po prostu kocham kwiaty. A który byś mi podarował?
- … Chyba goździk. Czerwony… Do róży nie mam przekonania. Lecz goździk dla wielu osób bywa pretensjonalny. Taki peerelowski, masowy, obowiązkowy i tani.
- Więc goździk - zamyśliła się. – Ale dlaczego czerwony?
- Myślałem o białym. Ładny kolor. Ale biel...? Raczej dla dziewczynki na komunię. Poza tym… jakiś bez wyrazu. Zbyt czysty, żadnej rysy… Wiec pomyślałem o czerwonym. A teraz już nie wiem. Może biało-czerwony, jak na Pierwszego Maja?
- Jestem dla ciebie robotniczym świętem? Chwilą oddechu od robotniczego trudu? – Pytała z przekąsem, choć się uśmiechała.
- Boże! Ależ głupio mówię… Nie wiem skąd ten goździk. Po prostu… jest piękny.
- No już dobrze! – roześmiała się. – Ja też lubię goździki. Są piękne. Chodźmy powoli.
Wyszliśmy z Rynku na 3-go Maja, a potem na Stawową. Prawie nie rozmawialiśmy. Przyglądałem się ludziom na deptaku.
- Lubię tu przychodzić – odezwałem się. – Zwykle, gdy wracam z Empiku. Siadam pod parasolem, i zamawiam piwo. Potem przeglądam to, co kupiłem. Lubię panujący tu gwar, lubię ukradkiem przyglądać się twarzom… Tak bezkarnie. Jakbym stał za weneckim lustrem.
- Zawsze sam?
- Zawsze.
- Taki samotny?
- No, nie aż tak… Ale lubię być sam. Poza tym… są ludzie, których słowa są męczące. Ich milczenie też jest męcząc.
- Tak… są tacy ludzie.
Weszliśmy do „Amsterdamu”. Było przytulnie, nastrojowo, jak dla mnie zbyt ciemno. Ktoś grał na pianinie. Usiedliśmy przy stoliku, blisko pianisty. Tu gospodarzem była Luiza.
- To mój kolega. – Mówiąc, patrzyła na grającą, dziwaczną postać.
Zamówiłem po lampce czerwonego wina.
- Od dawna tu grasz?
- Od roku. Wiesz, mogę tu zarobić parę groszy. Poza tym… takie wytchnienie od filharmonii.
- Przyjemnie tu. Kiedyś lubiłem chodzić do kawiarni, niedaleko stąd. Tej kawiarni już nie ma. Tam również było pianino, i ktoś na nim grał. Brakuje mi takich miejsc.
- Bywają, ale jest ich mało. Ta knajpka też musi na siebie zarobić. Komercja, to wielka i zachłanna ulicznica. I wcale się nie stara, by subtelnym makijażem ukryć swą profesję.
- Wiem. A jednak żal mi tamtej kawiarni.
- Posłuchaj jak on gra…
Nie miałem wyjścia. Zacząłem uważnie słuchać, i zaczęło mi się to podobać. Bo zacząłem się dziwić…
Palce pianisty wyczyniały, co chciały. Łysinę pokrytą miał potem, i okulary tuż nad klawiaturą. Niesamowite. I dłonie, wielkie, ruchliwe, bardziej pasujące do rzeźnika lub do ojcowskiej skargi na syna. Istniały oddzielnie, a łysa głowa i okulary w szczególny sposób podkreślały, że to jednak cały człowiek.
Ten karzełek w naturze tak mizerny, tu był kimś. Zobaczyłem diament ukryty w nikczemnej postaci.
Słuchałem i zapadałem się… Jakbym był łódką na wzburzonym morzu, jakbym wciąż był dzieckiem i odkrywał świat po deszczu, pełen parującej ziemi i świeżych zapachów. Niczego już nie rozumiałem. Dlaczego Bóg w tak krucha postać wetknął diament? I żadnego buntu? Na który czekałem, odkąd poznałem smak pierwszego przekleństwa.