Gwiżdżący Malarz
W pewnym smutnym mieście mieszkało zadziwiająco dużo ludzi. Było to o tyle niezwykłe, że miasto było przepiękne, a jednak gdybyś miał wybór, wcale byś w nim nie mieszkał. Z łatwością można było powiedzieć, że każdy z mieszkańców był taki sam. Lecz podczas gdy ty byś tak uznał, w oknie stałby człowiek, do którego ludzie przychodzili właśnie dlatego, że on jeden jedyny tak nie uważał.
Był to Malarz.
Swoim czujnym wzrokiem przenikał codzienność okrywającą ludzi. No może trochę pomagał mu w tym kieliszek czerwonego wina w ręce.
Przechodząc przez Plac mógłbyś zobaczyć go w oknie pracowni, skąd spoglądałby właśnie na ciebie.
W tym momencie wydałby ci się mroczny i odległy. Z czarnymi włosami spadającymi na bladą twarz i w białej, poplamionej farbą, koszuli. Nie wiem nawet czy kiedykolwiek ją zmieniał. Była tak samo wysłużona jak obsypująca się framuga okna, przy którym stał.
W zamyśleniu pociągnął łyk wina, nie szczędząc kropli, które spadły na biały materiał koszuli.
- Hmm – mruknął, zamaszystym ruchem odwracając się od okna. Nagły zawrót głowy zmusił go do przytrzymania się sztalugi. Strzepnął głową, tak jakby miało to cokolwiek pomóc.
Odchrząknął i zrobił kilka chwiejnych kroków, które w zupełności wystarczyły do przejścia całego pokoju. W progu skrzywił się na coś, co równie dobrze mogło być wytworem jego wyobraźni, mruknął coś niewyraźnie i zaczął gwizdać, żeby się uspokoić. Poszedł dalej.
Opadł na krzesło, o mało go nie przewracając i dolał wina do kieliszka, kiedy na parapecie usiadł kruk.
Malarz natychmiast skierował na niego miażdżący wzrok. Ptak jedynie przekrzywił główkę. Mężczyzna zaczął niezwykle głośno gwizdać, a gdy czarny zwierzak ze skrzekiem odleciał, wstał i podszedł do sztalugi. Nabrał farby na pędzel i już miał nim dotknąć płótna, gdy kruk znów usiadł na parapecie.
Malarz zatrzymał rękę w połowie drogi i przeniósł najpierw wzrok, a następnie głowę na intruza i znów zaczął uporczywie gwizdać. Jednak zamiast pomóc, dźwięk ten zwabił kolejnego kruka i gdy Malarz już miał zacząć gwizdać jeszcze głośniej, rozległ się dzwonek do drzwi. Oba zwierzaki uciekły ze skrzekiem, a mężczyzna delikatnie odłożył pędzel, wytarł dłonie i zadziwiająco prostym krokiem podszedł do judasza.
Ukazała się w nim zniekształcona twarz dostojnego człowieka w cylindrze, na którego widok Malarz odchrząknął i teatralnym gestem otworzył drzwi.
- Witam… - zaczął podniosłą formułkę.
- Daj spokój Pet, nie mam czasu na twoje wygłupy – rzucił człowiek w cylindrze, wchodząc do środka. Swoją drogą chyba nie chciał być nieuprzejmy, ale jego twarz widocznie nie ostygła jeszcze po ostatniej szklaneczce whisky.
Malarz stał tylko, a swoją irytację zawarł w nieznacznym ruchu warg w lewo, prawo i znów w lewo. Odwrócił się i przeszedł w głąb pracowni.
- Jak wyszedł? – zapytał człowiek w cylindrze.
- Kto?
- No obraz Mary – usiadł, a cylinder odłożył na stolik. Zaraz potem, na nakryciu głowy usiadł kruk. – Jakaś plaga z tymi ptaszyskami.
Malarz otrząsnął się z pewnego zamyślenia.