"Doktor Desmond". Prolog powieści SF "Kyle"
– To on wadę serca też leczy pigułkami?
– Doktor wszystko nimi leczy. On jest taki nowoczesny. Z miasta je ma, na prawie każdą chorobę.
Trudno było mi to jakkolwiek podważyć – juniorowi faktycznie pomogło, i to od razu. Następnego dnia przy świcie zgodnie z ordynacją dałem mu drugą tabletkę, choć nie chciał jej zażyć i twierdził, że czuje się doskonale. Pomyślałem, że dodatkowo zapytam kilku sąsiadów, co sądzą o doktorze. Wszyscy, którzy mieli styczność z jego medycyną, komentowali to w samych superlatywach.
Minęło zaledwie parę miesięcy i przy jesieni zdarzyło się nieszczęście. Podczas zwózki siana dzieciaki pomagające w polu zawsze chciały jechać na szczycie kopy na wozie. Sam w dzieciństwie uważałem to za frajdę po sporym jak na nastolatka wysiłku, toteż nie zabraniałem, a nawet zachęcałem, aby zobaczyły świat z góry.
Niestety, gdy przejeżdżałem po drewnianym pomoście nad bocznym kanałem rzeczki zasilającym staw, pękła jedna z desek podestu opartego na kamiennej skarpie. Wóz ustał na drodze, ale wstrząs wyrzucił mojego syna do stawiarki. Błoto zapewniło dobrą amortyzację. Pech chciał, że spadając, dzieciak zahaczył o mur przypory i poważnie uszkodził sobie łokieć. Usłyszałem trzask kości.
Krzyczał wniebogłosy, cały czarny od błota, pokrwawiony i obolały. Jako że dom doktora znajdował się w pobliżu, odległy o kilkaset jardów, pozostawiłem wóz i pobiegłem z moją ukochaną ofiarą wypadku na rękach, licząc na to, że Desmond będzie u siebie.
Na szczęście go zastałem. Siedział na bujanym krześle ofiarowanym przez naszego cieślę i z werwą dyskutował o ziołolecznictwie z panną Gobbins i jej matką, o dziwo siedzącą zwyczajnie obok córki, za stołem. Na stole ustawiono czajnik, filiżanki i paterę z ciasteczkami. Miło spędzali czas.
Zdawałem sobie sprawę, że przerywam im pogaduszki, jednak syn naprawdę potrzebował pomocy. Nie byłem ekspertem od gnatów, lecz wyglądało to na poważne złamanie.
Eskulap zachował się właściwie – tak jak przewidywałem. Widząc pokrwawione dziecko, wstał szybko z krzesła i od razu zaprosił nas do środka, otwierając szeroko drzwi. Dzieciakowi wskazał swój duży lekarski fotel, a mnie ławkę przy ścianie. Obejrzał ranę na łokciu i przedramieniu.
– Upadł?
– Z wozu do stawiarki. Spadając, musiał zawadzić o mur albo deski.
– To przy okazji tłumaczy, dlaczego jest taki brudny.
Desmond uważnie obejrzał przedramię. Dotykał je w wielu miejscach i poruszał nieznacznie, nieczuły na wrzaski. W końcu podsumował:
– Mamy tu przypadek strzaskanej kości łokciowej, natomiast łokieć jest cały.
Co tu kolorować, bałem się o dziecko, a sam nigdy nie miałem nerwów jak postronki. Przez zęby wydusiłem:
– Czyli że w wielu kawałkach?
– W kilku. Jestem w stanie to poskładać.
– Potrzeba prześwietlenia, w szpitalu?
Doktor zdjął okulary i popatrzył mi w oczy spokojnym wzrokiem. Miał nietypowe zielone tęczówki.
– Nie trzeba. Niech pan zaufa. W przypadku niepowodzenia powiem panu o tym. Najwyżej pojedzie pan do szpitala narzekać na mnie i złożą na nowo. Na ten moment widzę, że ustawię to i wyleczę odpowiednim opatrunkiem i lekarstwem przyśpieszającym gojenie.
Sięgnął do swojej szuflady i spomiędzy papierów wygrzebał z niej białą tabletkę, po czym zwrócił się do szlochającego syna:
– Masz tu cukierka, od razu poczujesz ulgę.
Ten cukierek jednoznacznie przypominał mi jego lekarstwa.
– Stop, stop! – zawołałem. – Doktorze, pan dał mu pigułkę zamiast cukierka. Zostaw to, synu!
Desmond popatrzył na mnie i jednocześnie odebrał dziecku tabletkę. Zerknął następnie na nią, przybliżając sobie do okularów.
– Czujny pan jest, panie Thomas, niemniej jednak wszystko w porządku. Żaden lek, tylko cukierek miętowy. Faktycznie, są teraz podobne do leków. Specjalnie tak robią, żeby dzieci bezproblemowo zażywały kuracje. Dam i panu.