"Doktor Desmond". Prolog powieści SF "Kyle"
Umowa działała – nie wrócili i poza brakiem lekarza życie toczyło się normalnie. Pielęgniarka wznowiła swoją praktykę ziołolecznictwa i widać było, że dzięki rozmowom z Desmondem poprawiła receptury – były o wiele skuteczniejsze. Zawsze to coś.
Minął rok i ja sam, jak i wszyscy w wiosce, przetrwaliśmy go w dobrym zdrowiu, nie mieliśmy żadnego pogrzebu ani poważniejszego wypadku. Pani Greta skończyła kurację i faktycznie, jak na tak wiekową osobę odzyskała sprawność i zdrowie, bez dolegliwości czy paraliży. Wróciła do spacerów o lasce i sama zajmowała się własnymi potrzebami, a wózek inwalidzki trafił do kogoś innego, aż w miasteczku.
Któregoś dnia, wracając z pola, zobaczyłem biegnącą w moją stronę od swojego domu pannę Gobbins. Jej chusta powiewała niczym peleryna superbohaterów z tych książeczek z obrazkami, którymi od kilkunastu lat pasjonowała się młodzież. Mało brakło, a spłoszyłby mi się koń. Zaaferowana i zadyszana krzyczała:
– Przyjechał, syn przyjechał!
Zeskoczyłem z wozu i uspokoiłem szkapę. Ta wiadomość nie pasowała do stanu mojej wiedzy o jej rodzinie. Gdyby to miała być prawda, to wioska nieźle by ją wzięła na języki.
– Może to delikatna sprawa, ale przecież nie miała pani syna? – zapytałem ostrożnie.
– To siostry syn, ona dawno zmarła, a teraz będzie mieszkał u mnie, pomoże przy gospodarstwie, w ogóle dużo pomoże! Wszystkim pomoże! Wczesnym rankiem przyjechał. – Podskakiwała jak nakręcona i krzyknęła w kierunku obejścia: – Ed! No, Ed, chodźżeż, przywitaj z sąsiadem!
Nie sądziłem, że potrafi wydzierać się tak głośno, ciesząc się przy tym jak z wygranej na loterii.
Wysoki uśmiechnięty facet koło czterdziestki podszedł do nas, trzymając w ręce widły.
– Niech ciocia już tak nie krzyczy, ja całkiem dobrze słyszę.
Sięgała mu pod ramię. Był wyższy ode mnie o dobrą głowę. Wyciągnął rękę ze skórzanej rękawicy i podał mi ją.
– Witam serdecznie, panie Thomas. Jak tam zdróweczko przez ostatni rok?
Popatrzyłem zaskoczony, że zna moje imię. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, po czym mrugnął do mnie swoim zielonym okiem.