"Doktor Desmond". Prolog powieści SF "Kyle"
– I jak pan widzi, po problemie.
– Nie będą potrzebne żadne tabletki? – zapytał ojciec.
Doktor poprosił pacjenta i dziadka o wyjście do sionki, a sam zwrócił się do mężczyzny:
– Jedyne, co mógłbym tu przepisać, to raczej tabletki dla pana, na mądrość. Nie może pan tak dawać sobą pomiatać rozwydrzonemu dziecku. Nic mu nie było. Namalował sobie te rany i obtarcia, pewnie dla zwrócenia na siebie uwagi. A siniaki ma, bo to typowe w jego wieku.
Coś tam się jeszcze awanturowali, w końcu wyszli obrażeni, zabrali młodziana i odjechali.
Doskonale pamiętam ten ostatni spokojny wieczór: siedzieliśmy przed domem Desmonda, grając w karty – on, panna Gobbins, ja i jej matka. Rozmawialiśmy o snach, o ich spełnianiu się w rzeczywistym życiu. Dla doktora sny zawsze stanowiły coś w rodzaju alternatywnej rzeczywistości – sporo o tym opowiadał. Ciężko mi to było pojąć, choć też w końcu sam śniłem niekiedy niestworzone głupoty. Bywałem kowbojem na Dzikim Zachodzie, a raz nawet lekarzem. Opowiedziałem kilka historii, które pamiętałem z tego, co mi się przyśniło.
– Tak to jest, panie Thomas – podsumował Desmond. – Sny bywają tak samo bogate w treść, jak rzeczywistość, choć gdy się obudzimy, to pamiętamy zaledwie tyle, na ile nasz mózg tym snem był w stanie kierować. Te sny, gdzie śnimy bezwolnie, nie odciskają się w naszej lokalnej rzeczywistości. Kiedyś słyszałem taką teorię, że śnić możemy jedynie to, co już kiedyś widzieliśmy: w postaci kolaży, kompilacji. Prawda jest taka, że przy odrobinie treningu możemy pokierować snem, spotkać w nim innych śniących albo i przenieść się do zupełnie alternatywnego świata. Możemy też być kimś innym, wyglądać zupełnie inaczej niż w naszej rzeczywistości. Co więcej, nasze sny mogą być nawet bardziej twórcze niż życie. Mało to wynalazków zostało wymyślonych we śnie? To wyłącznie jedna z niezwykłych właściwości mózgu: żyjąc w tych naszych wymiarach, możemy w nocy pojawić się w innych, bo nasz mózg jest bramą nie tylko do wiedzy, lecz i do innych wymiarów i światów…
Dzięki prostocie opowieści chwytałem, o co chodzi. Może jego mózg tak potrafił. Ja byłem skromnym rolnikiem, choć z zawodowym wykształceniem, i nie nadawałem się na osobę, która brylowałaby w jego teoriach. Jak spałem, to spałem. Posłuchałem jeszcze trochę, jednak gdy rozmowa zeszła na ziołolecznictwo, poczułem znużenie i po pożegnaniu pomaszerowałem do domu.
Wpadli następnego dnia o szóstej rano, bezpośrednio do Desmonda. Jednocześnie obstawili też miejscowość. Wszędzie pojawiły się willysy oraz – i tu zaskoczenie – znany mi już czarny studebaker. Dom lekarza był otoczony. Wojsko i nieznane mi służby ubrane w ciemne moro.
Byłem wtedy na zewnątrz, oporządzałem sprzęt, lecz czmychnąłem do wnętrza. Jak tylko opanowałem nerwy, wróciłem pod kordon. Nie byłem tam sam – akcja postawiła na nogi dosłownie całą miejscowość. Przyszli odważniejsi.
Nic nie widzieliśmy i dość długo staliśmy w grupie miejscowych, zachowując dystans do żołnierzy. W pewnym momencie zostałem wywołany po nazwisku i zaprowadzony siłą do środka, do domu Desmonda. Co tu będę ściemniał – bałem się nie na żarty. Cała sytuacja była tak niecodzienna dla takiej cichej wioski jak nasza, że każdy by się bał.
W środku zastałem pannę Gobbins na krześle wniesionym z poczekalni, podobne czekało i na mnie. Usiadłem, doprowadzony za ramię przez żołnierza.
Nasz doktor siedział skuty kajdankami na fotelu dla pacjentów. W środku, poza kilkoma zbrojnymi, byli też wzburzony dziadek chłopca z malowaną raną i dowodzący akcją oficer. Dziadek, ubrany w szary garnitur i kontrastujące z nim wściekle niebieskie rękawiczki lekarskie, przemówił:
– Czy teraz wreszcie będzie pan zeznawał? Spełniliśmy pana warunki.
Desmond skinął głową i odezwał się cicho: