"Doktor Desmond". Prolog powieści SF "Kyle"
Zgadywaliśmy, że musi jeździć na rowerze, tej starej damce, na której przed laty poruszał się Henry. Przeważnie stała oparta o duże drzewo, przy skręcie na posesję. Gdy rower znikał – próżno było szukać pomocy. Znaczyło to tyle, że doktor pojechał na nim do sąsiedniego miasteczka albo nawet dalej. To ostatnie przypuszczenie wynikało z faktu, iż nie prowadził w najbliższej mieścinie żadnej praktyki. Nikt z mieszkańców nie zauważył go tam choćby okazjonalnie, pomimo charakterystycznego wyglądu. Omijał także zlokalizowany tam sobotni targ, gdzie kwitła wymiana towarowa i gdzie niekiedy prezentowano nowinki modowe z wielkiego świata.
Nie utrzymywałem z Desmondem żadnych kontaktów, jednak kiedy syn dostał boleści i przypuszczałem, że mógł najeść się trujących owoców w lesie, natychmiast pośpieszyłem do niego. Będąc już na drodze do jego posesji, napotkałem pannę Gobbins, pchającą swoją matkę na wózku inwalidzkim. Starej pani Grety nie widziałem już dobrych kilka lat. Choroba i starość przykuły ją do łóżka.
– Dzień dobry, choć dla mnie niezbyt dobry – zagaiłem. – Czy pan doktor poratuje mi syna?
– Ależ na pewno, akurat siedzi bez pacjenta – odparła pielęgniarka.
Zaofiarowałem pomoc w pchaniu wózka, a Gobbins wzięła za rękę mojego słaniającego się pierworodnego i weszła z nim do środka. Kilka minut po tym, jak skończyłem ustawiać wózek przy ścianie domu tak, aby słońce nie świeciło staruszce prosto w oczy, w drzwiach stanął mój syn, z mocno niewyraźną miną, a za nim – doktor.
– Dobrze, że zauważył pan objawy i szybko przyszedł, panie Thomas. Dzieciak zjadł trujące grzyby. Już podałem mu lekarstwo. Tu ma pan drugą dawkę, proszę nie zapomnieć i podać mu ją jutro rano – powiedział, jednocześnie wręczając mi papierową torebkę z jedną białą tabletką na dnie.
– I tak szybko się poprawiło? Wymiotował niewiarygodnie…
– Jest naprawdę w porządku. To zrozumiałe, że jest osłabiony, bo znacznie się odwodnił, niemniej truciznę zneutralizowałem. Niech pije i je w miarę możliwości, tylko proszę już bez głupich pomysłów ze zjadaniem wszystkiego, co się pod oczy napatoczy. – Ostatnie zdanie skierował już nie do mnie, lecz do syna, który cały czas przytakiwał lekarzowi, stojąc z zadartą do góry głową i łzami w oczach.
– Ile jestem winien? – zapytałem, jednak doktor machnął ręką, wszedł do domu bez słowa pożegnania i zamknął drzwi.
– On od nikogo nie bierze pieniędzy – powiedziała babcia Greta. – Brzydzi się tym. Źle, że pan mnie nie zapytał albo córki.
– Pani Greto, pani wybaczy, skąd ja mogłem to wiedzieć czy chociaż przypuszczać? W dzisiejszych czasach za wszystko trzeba płacić. Dobrze, że woda w studni jest za darmo…
– O ile się ją samemu wykopie. – Zachichotała, pełna wigoru. Ciągłe umieranie i mozolne udoskonalanie treści testamentu chyba wyparowały jej z głowy.
Patrzyłem z niedowierzaniem, jak syn pobiegł, jakby mu nic nie było, na główną drogę, kiedy usłyszał zapraszające krzyki starszych kolegów. Zapewne śledzili nas i czekali na wynik leczenia. Pewnie któryś drań podpuścił małego, a potem mieli stracha, że umrze – pomyślałem.
Skonstatowałem, że niesamowicie szybko mu pomogło.
– Ja tylko cztery tabletki wzięłam od niego i patrz pan, jaka znaczna poprawa, już z łóżka wstaję. Kochany doktor obiecał, że jak będę wytrwale ćwiczyć, to nawet będę sama chodzić – dodała pani Greta.
– Matka leżała już długo – odezwała się zza moich pleców panna Gobbins, która wyszła właśnie na zewnątrz. – Nasz lekarz stwierdził wadę serca i paraliże od kręgosłupa. Dał kurację, no i jak sam pan widzi i słyszy, działa. Byłam nieufna, jeśli chodzi o kuracje tymi nowoczesnymi tabletkami, przeprosiłam się jednak z nimi.