De profundis clamavi at te, Domine
je na swoje miejsce.
- Teraz. Ani. Drgnąć! Jeden. Poważny. Wstrząs. I. Naprawdę. Popędzimy. Do. Edenu. Oglądać. Pana. Boga. -
- Dwie. Zdrowaśki. Szesnaście. Sekund.- ożył naścienny glif nadawczy.
- Jedna. Zdrowaśka. Dziewiętnaście. Osiemnaście...- na zewnątrz wył alarm, głos syreny przebijał się zza ściany zgłuszony, jakby z innego świata. Zaraz rzeczywiście będziemy w innym świecie. Co tam spotkamy?
- Piętnaście. Szesnaście...- Ksiądz zacisnął kurczowo palce na krawędzi sarkofagu.
- Dziesięć. Dziewięć... - Towarzysze w zbrojach i sarkofagach wyglądali jak nieruchome, spoczywające od lat golemy, czekające na rozkaz czarownika. Nie widać twarzy.
- Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Portal. Wyrzut! - Machina zadygotała, przez złote ściany nie było tego widać, Neuwald wobec braku iluminatorów nie mógł obserwować świata zewnętrznego, wyobrażał sobie więc, jak otworzyła się pokrywa sufitowa, jak statek celował złocistą szpicą w ciemność nad światem. Z podstawy błysnął czerwony promień, odbija się prostopadle od zwierciadła umieszczonego na dnie żaglowca. I znowu. I znów. W całkowitej ciszy, poruszany przez niematerialną siłę okręt wyleciał w górę. Księdzu zdawało się, że potężna pięść chce go zgnieść na miazgę, wydusić z płuc powietrze, wycisnąć oczy... W końcu szaleństwo ustało, pilot zameldował:
- To. Już. Panie. Kapitanie. Jesteśmy. W. Mroku. -
- Rozwinąć. Żagle. -
Łomot, łoskot - to Salwator przekręcił dźwignię, uruchamiając mechanizmy. - Gotowe. Panie. Kapitanie. -
- Jak. Kurs? - dekurion odsunął dolną pokrywę, odsłaniając przezroczystą od tej strony powierzchnię dolnego zwierciadła. Ksiądz spodziewał się ujrzeć Ziemię - nic z tego, planeta została w tyle, za rufą. A przed nami...
- Przed. Nami. Gwiazda. Śmierci. Panie. Kapitanie. - zameldował szturmowiec Imperium.
***
Tu się zaczyna ta opowieść. Tu, na pokładzie zawieszonego w pustce Żaglowca, w krótkiej chwili między przeszłością a przyszłością.
***
Kurs zgodny z planem, można odpocząć. Nawet trzeba - rezerwy powietrza niewielkie, trzeba oszczędzać, unikać wysiłku. Do celu jeszcze jakieś dwie godziny, jest czas. Defensor niemal przyklejony nosem do szklanej tafli, zachwycony upstrzoną gwiazdami panoramą za oknem. Nowicjusz - myśli z politowaniem kapitan, sam chce przespać oczekiwanie, wtem przeszkadza mu magiczny przekaz od pierwszego oficera - Neuwald nadaje bezpośrednio różdżką, zużywa to dużo magii, ale pozwala swobodniej - i dyskretniej - rozmawiać niż Morse.
- Zanim zeszliśmy do poziomu banału, powiedział pan coś ciekawego - ksiądz sygnalizuje różdżką tylko do niego.
- Słucham? - nadał kapitan, zanim uświadomił sobie bezsens tego sformułowania. - To znaczy, co powiedziałem? -
- Oznajmił pan wszem i wobec, iż tylko ateiści myślą samodzielnie. Co to dla pana znaczy? -
- Myśleć samodzielnie? -
- Tak. -
- Bez niczyjego kierownictwa. Bez z góry założonych ograniczeń. Bez sankcji za dojście do niewłaściwych wniosków. -
- Moim umysłem ktoś steruje? -
- Oczywiście, sam pan wie o tym najlepiej. -
- Nie stwierdziłem. -
- Och, oszukuje się pan, sam przed sobą usprawiedliwia. Robi pan jak pełzacz, który, nie mogąc przeskoczyć ostrokołu udaje, że go nie ma. Dla niego cały świat zawiera się wewnątrz ogrodzenia, akceptuje to i zaczyna krążyć w kółku po zagrodzie, tak, jak chciał pasterz. -
- Pan pewnie chciałby mnie uwolnić? Zburzyć plot? -
- Pełzacz ma dość sił, by wywrócić ogrodzenie, ale nie robi tego. Czemu? Bo nie chce. W środku czuje się bezpiecznie, po co mierzyć się z nieogarnionym światem. Czuwa nad nim dobry pasterz, na niwach błękitnych pasie go i nad wody spokojne prowadzi... Nadąża pan? -
- To ja mogę porównać pana do człowieka z opaską na oczach, który żyje w ludnym mieście pełnym widzących - wszyscy go pytają, po co mu ten kawałek szmaty? Przecież nie widzi światła, trudno mu się poruszać, wszystko robi na wyczucie, potyka się.. N