Bukiet dla Margot
Na dworze sędzia zmarkotniał nieco. Oczy zaszły mu mgłą nostalgii.
- To niezwykle miłe z pani strony… Słyszano jednakowoż o pewnej zarazie mającej upodobanie w różach. Doprawdy, na niczym od dawna bardziej mi nie zależy niż na moich szkarłatnych skarbach.
Adela wyraziła chęć przyjrzenia się z bliska skarbom. Bazyla natomiast zainteresowała urocza fontanna stylizowana na prehistoryczny monolit. Zaiste, oryginalna idea.
- Powiada pan, że od dawna? Od jak dawna, o ile mogę spytać? Ja sama zastanawiam się objąć opieką coś naprawdę pięknego…
- Jak ładnie to pani ujęła! Sam już nie pamiętam, mając wrażenie, jakby były ze mną od zawsze.
Skręcili w wąską alejkę prowadzącą do szklarni. Sędzia nachylił się nad krzewem pelargonii. Ucieszył się, że jego ulubiona laska zagubiona przed kilkoma dniami okazała się czekać na niego pośród kwiatów.
- Bez niej ani rusz!
Z triumfalnym uśmiechem Rory Middlemouse zamierzył się na Adelę. Ta spróbowała odchylić się nieco, jednocześnie zaplątawszy się w swoje wszystkie halki. Gdy upadała, poczuła, że ląduje w czyichś silnych ramionach. Sędzia z nieprzytomnym wyrazem twarzy upadł na brzuch.
- Co za szczęście, że sprowadziłem ogrodnika. – powiedział Bazyl, wyłaniając się zza cielska sędziego. Adela, wspomagana przez mężczyznę o poczciwym wyglądzie wstała i otrzepała się.
- Widać i ty się do czegoś przydajesz. – syknęła, przechodząc obok Bazyla.
Wszyscy troje udali się do szklarni, gdzie ogrodnik, pan Myrtle, fachowo przekopał ziemię wokół róż. Szybko owinęli krążek w kawałek grubego sukna.
- Sędziemu nic nie będzie. Skoro mówicie państwo, że jego stan powodowało to… coś – pan Myrtle skrzywił się – to teraz powinien już zachowywać się normalnie.
- Przepraszamy pana za kłopot. Chciałabym, aby mógł pan sobie sprawić jakiś przyzwoity środek, który pomógłby panu o stresie… zapomnieć.
Adela, uśmiechając się szeroko, szturchnęła Bazyla.
- Ależ… ja nie mogę. – ogrodnik wytrzeszczył oczy miętosząc banknot.
- Dobranoc panu!
* * *
Pamiętam Edmunda. Pamiętam, jak kiedyś razem śmialiśmy się i piliśmy wino. W czasach, gdy Henryk był dla mnie dobry. Snuł wizje pięknej przyszłości. Obiecywał, że nasz dom będzie zawsze jasny i otwarty dla dobrych ludzi. Edmund często do nas przychodził i razem marzyliśmy do późnych godzin nocnych. Wtedy mogliśmy na nim polegać. Jest teraz dla mnie jedyną nadzieją. Teraz, gdy wyrzucili mnie jak zużytą, już więcej niepotrzebną, nie mogę z niczym zwlekać. Henryk miał jeszcze brata, ale nic mi o nim nie wiadomo, oprócz tego, że jest jakimś poślednim urzędniczyną. Teraz bardziej potrzebuję lekarza, niż biurokratów. Muszę się dostać do Edmunda… Dzięki Bogu, mieszkał niedaleko nas.
Była godzina jedenasta w nocy, gdy obdarta kobieta z szaleństwem w oczach dotarła do równie biednie wyglądających drzwi mieszkania w dzielnicy doków. Dotąd przemykała jak cień, nie chcąc sprowokować ulicznych rzezimieszków, albo, co gorsza, stróżów prawa. Uderzała wytrwale w zbutwiałe deski, aż zza uchylonych drzwi wychynęła pociągła twarz z podkrążonymi oczyma.
- Na litość boską, Jenny! Wejdź natychmiast!
Siedzieli w wygodnych, pamiętających lepsze czasy fotelach, Edmund owinął Jenny grubym, wełnianym kocem. Uraczywszy się dwoma kubkami mleka, Jenny podjęła opowieść. Wiedziała, że nie może sobie pozwolić na stratę czasu.
- Gdy Pan Sylwester napisał do mnie, że zamieszkam w pałacu razem z Henrykiem, ucieszyłam się. Wiem, że dobrze mnie rozumiesz.