Zwady, waszmość, nie szukam. Fragment książki „Czas pomsty"

Data: 2019-07-05 13:18:15 | Ten artykuł przeczytasz w 14 min. Autor: Sławomir Krempa
udostępnij Tweet

Szlachcic Nadolski wraca z wojny w rodzinne strony. Jego dobra są splądrowane, żona i dzieci nie żyją. Wszystkiemu winni są rzekomo Tatarzy, ale Nadolski w to nie wierzy. Próbuje dociec prawdy, by pomścić najbliższych.

Czy przerażające zbrodnie uda się wyjaśnić? Kto spośród bohaterów jest dobry, a kto zły? Kolejne strony dają odpowiedzi na te pytania. Pozwalają też poznać zapomniany skrawek szlacheckiej Rzeczypospolitej, gdzie o sprawiedliwość trzeba było walczyć z szablą w dłoni. I gdzie nadprzyrodzone miesza się z realnym.

– Zdawać by się mogło, że los aż nadto doświadczył Żegotę Nadolskiego herbu Bojno. Powraca on wszak w rodzinne strony jako weteran wielu bitew i wojen. Co gorsza, przyjdzie mu uklęknąć przy grobach najbliższych, którzy zginęli podczas najazdu Tatarów. Nie wie jednak, że przeznaczenie szykuje dla niego o wiele mroczniejszą przyszłość. Nie wie, że za śmiercią jego rodziny kryje się straszliwa tajemnica, a jego samego czeka rozwikłanie iście diabelskiej intrygi, w której urok wiedźmy i wrogie szable to najmniejsze z zagrożeń. Wartka, żywa akcja, świetny warsztat i piękna wizja rzeczywistości szlacheckiej – to Dzikie Pola w całej okazałości. Uwaga! Lektura powieści grozi zarwaniem nocy, nieświadomą archaizacją języka i wyprawą na pchli targ w poszukiwaniu jakiejkolwiek szabli. – Marcin Mortka. 

Do lektury powieści Czas pomsty zaprasza Wydawnictwo Dolnośląskie. W ubiegłym tygodniu zaprezentowaliśmy Wam jej premierowe fragmenty. W naszym serwisie możecie także przeczytać recenzję Czasu pomsty oraz wywiad Maciejem Liziniewiczem, autorem książki. Dziś czas na kolejną odsłonę historii Żegoty Nadolskiego:

Zbliżał się wieczór. Mżawka powoli ustawała. Omijając co głębsze kałuże, brnął koleiną, wypatrując noclegu. Pamiętał, że niedaleko powinna stać karczma żydowska, gdzie wreszcie będzie mógł spocząć. Tymczasem z tyłu doszły go najpierw nerwowe głosy, a potem chlupot błota pod końskimi kopytami. Nim zdołał się odwrócić, posłyszał gniewne:

– Z drogi, chamie! Ustąp, bo batem potraktuję!

Zagryzł Żegota usta, lecz nic się nie odezwał. Zrobił kilka kroków w bok i stanąwszy wśród trawy, spojrzał na jeźdźca. Ten obrócił tańczącego konia. Był młody. Może dwudziestokilkuletni. Ubrany bogato, w czerwony kontusz, nieco tylko jaśniejszy żupan i czapkę, znad której smętnie zwisało zmokłe czaple pióro. Baczmagi , pociemniałe od wilgoci, poza tym były czyste. Znać było, iż panek z konia nie zsiadał. Wąs zawadiacko podwinięty, czarny, jakby malowany, a wyżej oczy zimne, niebieskie, gniewem i dumą świecące. Uśmiechnął się Żegota pod kapturem i głowę spuścił, żeby zwady nie prowokować. Mało widać jednak od drogi odszedł, bo szlachcic bliżej podjechał i warknął:

– Dalej na bok! Głuchyś?!

Nadolski pokornie jeszcze się cofnął. Spojrzał w lewo, gdzie wśród drzew pojawiła się kolebka w otoczeniu kilku jeźdźców. Brnęła mozolnie ciągnięta przez dwójkę ubłoconych koni. Szlachcic zawrócił i pokrzykując, odjechał w tamtym kierunku. Pielgrzym stał, wpatrując się w zbliżających podróżnych. Zmokli konni asystowali powozowi, w którym okna szczelnie zasłonięto. Kolebka bogato zdobiona znamionowała, że podróżny musi należeć do ludzi majętniejszych, choć nie na tyle bogatych, by sprawić sobie karetę, którą coraz częściej wozili się magnaci.

Czarnowąsy młodzieniec znów minął Żegotę, wpatrując się w niego i uderzając nahajką w cholewę buta. Jakby czekał, by lada ruchem skryty pod kapturem dał mu pretekst do jej użycia. Nie drgnął Nadolski, bo pokutę odbywając, nie chciał żadnych zatargów. Ot, miną go, pojadą w swoją stronę, a on dalej ruszy. Przeszli bokiem, a Żegota stał w milczeniu, spoglądając za oddalającymi się. W końcu westchnął, poprawił zawiniątko na plecach i podjął powolny marsz przed siebie.

Zmrok już zapadał, jak zobaczył karczmę na rozstaju. Niski budynek z prawie nieciosanych bali, pokryty słomą. Przez niewielkie okna, obciągnięte świńskimi pęcherzami, przeświecało mdłe światło. U wejścia stała grupka chłopów, deliberująca nerwowo. Dalej, już w obejściu, wyprzęgano kolebkę, która nie tak dawno mijała Żegotę. Bez słowa podszedł ku karczmie i już drzwi zamierzał otwierać, kiedy z tyłu rzucił jeden z chłopów:

– Nie radzę wam wchodzić! Pany jakieś zajechały i wszystkim precz z karczmy wyjść kazali!

Nadolski się obrócił.

– A to czemu? Tyle ich, że całą karczmę zajęli?

– Nieee… – odparł przeciągle chłop i brudnymi palcami przeczesał skudlone włosy na piersiach – ale powiadają, że z chamami biesiadować nie zamiarują. Łatwo po grzbiecie wziąć, bo młody pan Kruszewski z nimi…

– Kruszewski? – Żegota odsunął kaptur i uniósł brwi. – A któż to taki?

Widok jego twarzy widać zrobił na chłopach wrażenie, gdyż cofnęli się naraz, a jeden przeżegnał nawet, mrucząc pod nosem słowa nabożne. Ten, co mówił z Żegotą, na wszelki wypadek zdjął czapę i ścisnął ją w dłoniach.

– A panie… Znany jest pan Kruszewski w okolicy. Lepiej mu w drogę nie włazić.

– To i nie zamierzam! – burknął Nadolski i obrócił się do drzwi. Pchnął je lekko, a te ustąpiły ze skrzypnięciem.

Ze środka dobiegły go głosy rozmów i dziewczęcy śmiech. Wchodząc, pochylił głowę, by nie uderzyć w nadproże.

W izbie panował zaduch. Łojowe kaganki dawały mało światła, a w powietrzu unosiły się smugi dymu z paleniska. Na lewo, przy ciężkim stole, siedziała nad dzbanami wina wesoła kompania, która naraz zamilkła. Nie oglądając się na nich, Żegota podszedł do pustego stołu w kącie i odłożywszy zawiniątko z szablą, usiadł. Wtenczas dopiero podniósł wzrok i popatrzył na biesiadników. W półmroku nie widział ich zbyt dobrze, lecz od razu rozpoznał wśród nich czarnowąsego, który go z traktu zegnał. Przy stole, prócz niego, było jeszcze paru szlachciców w różnym wieku, ale w centralnym punkcie usadowiły się dwie nieznane panny. Mało co widoczne, jedna z włosami czarnymi, druga zaś jasnowłosa. Żegota odgarnął siwą czuprynę znad czoła i oparł się o ścianę. Nie czekał długo, jak podbiegł ku niemu zgięty wpół Żyd, widać karczmarz, i unikając wzroku nieproszonego gościa, wyszeptał:

– Miejsc w karczmie nie ma, jasny panie… Jutro… Sam pan widzisz… – Ręką zamiótł do tyłu. – Darujcie, panie, ale państwo sobie nie życzą…

Żegota bez słowa sięgnął za pazuchę i wydobył stamtąd złotą monetę. Oczy Żyda zaświeciły się, a przez twarz przebiegł grymas rozterki. Chwila minęła, nim westchnął z rezygnacją i głową pokręcił.

– Darujcie, panie… Pan Kruszewski z pannami nijakiej kompanii nie chcą…

Nadolski skinął głową, jakby rozumiał, lecz nie ruszył się z miejsca. Znów sięgnął za pazuchę, a oczy karczmarza zapłonęły, licząc widać na dubeltową propozycję. Srodze się jednak rozczarował, gdy na stole, w ciemnym kącie, z łoskotem położył Żegota ciężki pistolet kołowy. Żyd bezradnie rozejrzał się wokół. Z niezrozumiałym jęknięciem skłonił się kilka razy nisko i cofnął. Aż zadrżał, gdy trafił na opór. Za nim stał młody panek w czerwonym kontuszu. Spoglądał groźnie na Żegotę i podkręcał wąsa. Karczmarz nad wyraz żywo obrócił się na pięcie i pomknął do kuchni, dysząc cienko pod nosem:

– Aj waj! Po cóż takie rzeczy? Po cóż?

Czarnowąsy dłuższą chwilę mierzył wzrokiem Nadolskiego. Za nim w milczeniu ustawili się inni biesiadnicy. Młodzieniec odpiął w końcu od pasa nahajkę i z wolna jął ją rozwijać. Cedził przy tym przez zęby:

– Nie rozumieją, chamy, jak po dobroci…

Żegota, nie wstając, przesunął pistolet bliżej światła, tak że nareszcie widoczny stał się dla stojącego naprzeciw. Ten przerwał zabawę z batogiem. Zdziwienie odbiło się w jego oczach. Był jednak w towarzystwie, nijak więc było mu teraz się wycofać, tym bardziej że za nim pojawiła się zaciekawiona czarnowłosa panna. Opuścił więc dłoń z nahajką wzdłuż ciała, aż rzemień dotknął podłogi. Podparł się pod bok lewą ręką i rzucił groźnie:

– Coś ty za jeden?

– Szlachcic – mruknął Żegota. Twarz dłonią przetarł i dodał: – Zwady nie szukam! Posilę się, w lada jakim kącie położę, a nad ranem pójdę swoją drogą.

Czarnowłosa panna zachichotała i posunąwszy się ku młodzikowi w czerwonym kontuszu, szepnęła mu coś do ucha. Ten skrzywił się w złym uśmieszku. Tymczasem dziewczyna okręciła się wokół, błyskając białymi ząbkami. Była śliczna, Nadolski musiał to przyznać. Zgrabna, wcięta w talii, z twarzą bladą i gładką. Z oczami jak dwa rozżarzone węgle. Myśl o tym przerwał mu głos stojącego naprzeciw:

– Czyś ty szlachcic, czy nie, diabeł jeden wie! Znamy tu takich, co do herbu się przyznają, a ojcowie ich bydlęta pasali! Na chama mi wyglądasz albo i z gęby na zbójnika jakiegoś!

Żegota oparł ręce o stół. Westchnął i pokręcił głową. Po czym powtórzył:

– Zwady, waszmość, nie szukam.

Sięgnął dłonią do zawiniątka i powoli odwiązał rzemienie. Z brzękiem ułożył przed sobą husarską szablę, co niejedno już z nim przeszła.

– Zwady nie szukasz, ale pistolet i szablę na stół wykładasz! – Młodzik zrobił krok naprzód. – A jakeś szlachcic, to jak twoje nazwisko?! I skąd rodem?!

Nadolski uniósł wzrok.

– Pierwej samemu trzeba się przedstawić, nim się kogo o nazwisko pyta!

Brunet skrzywił się i zadrgał mu nahaj w dłoni. Widać było, iż sprężył się w sobie i pewnie byłby ruszył, gdyby nie pistolet dzielący go od Żegoty. Zapadła grobowa cisza. Przerwała ją druga z panien, która wyszła z tyłu. Nie była już młódką. Szło jej może i na dwadzieścia pięć lat. Z twarzy poważna, o rysach znamionujących charakter. Ubrana skromniej niż towarzyszka, lecz równie zgrabna, a może i z kształtu powabniejsza, gdyż bardziej krągłościami obdarzona.

– To pan Andrzej Kruszewski herbu Abdank. U wuja mojego, Stanisława Dereśniaka z Rokietnicy , na służbie. A waćpan?

Siedzący za stołem uniósł się i skłonił z wolna, nie odrywając wzroku od panny.

– Jestem Żegota Nadolski, herbu Bojno. Z Wygnanki.

Jasnowłosa pochyliła głowę i lekko się uśmiechnęła.

– Tedy sprawa jasna. – Obróciła się do Kruszewskiego. – Siądźmy, panie Andrzeju, i dajmy spokój panu Nadolskiemu, bo w niczym przecież nam jego obecność nie przeszkadza.

Młodzik się zawahał. Już unosił rękę, jakby chcąc bat znów do pasa przytroczyć, kiedy brunetka wtrąciła gwałtownie:

– Wolnego, siostrzyczko! Może i dla ciebie jasna, ale ten tam… – machnęła ręką w kierunku Żegoty – …obraził pana Andrzeja, czego przecie płazem puścić nie można!

Blondynka uniosła w zdziwieniu błękitne oczy. Zbladła nieco, pytając:

– A czymże to obraził, Anusiu? W niczym panu Andrzejowi nie uchybił!

Młodsza z sióstr odsłoniła zęby w złym uśmiechu. Znów okręciła się wokół Kruszewskiego zerkając zalotnie i syknęła:

– A może sam pan Andrzej powie, Agniesiu? Obraził li go ten szlachetka czy nie?

Kruszewski przygryzł wąsa i spojrzał spode łba na Nadolskiego. Jasnowłosa rzuciła siostrze gniewne spojrzenie.

– Dość! – krzyknęła. – Nie byłby nasz wuj kontent, że w jakoweś awantury się pan wdajesz, panie Andrzeju, wioząc nas do niego!

– Hola! – Anusia stanęła naprzeciw siostry. – Toć nie pan Andrzej sporów szuka! Przecie nakazał, by w karczmie prócz nas nikogo nie było! A w drodze, jako że my jego opiece powierzone, jego słowo to jakby słowo wuja naszego. Jakby miał przed wujem stanąć i powiedzieć, że byle szarak jego słowo ma za nic?

Zatrząsł się w gniewie Nadolski, bo choć pokutę odbywał, to przecież krew miał szlachecką. A tu panna, ledwie co od ziemi odrosła, miała bezczelnie szarakiem go nazwać? Majątek jego nie był wielki. Całkiem mały po prawdzie. Ale własny! Folwark po ojcach i dziadach! Błysnął mu gniew w szarych ślepiach. Wtenczas spojrzał na starszą z sióstr, a w jej źrenicach dostrzegł blask, taki sam jak miała jego Zośka. I kolor oczu był ten sam. I coś jeszcze, czego nazwać nie potrafił. Rozpłynął się cały gniew, odleciał, a w sercu znów odezwała się smutna tęsknota. Cisza zapadła, a oczy wszystkich spoczęły na czarnowąsym Kruszewskim. Milczeli stojący za nim panowie bracia, sapiąc i ruszając wąsiskami. Spróbowała jeszcze jasnowłosa zapobiec scysji, łapiąc lekko za rękaw kontusza młodzika, lecz ten wolnym ruchem wyjął go z jej dłoni. Wpatrując się w Żegotę, wycedził:

– Obraziłeś mnie waść przed tymi tu oto paniami, więc wyjdźmy na dziedziniec rzecz rozstrzygnąć.

– Panie Andrzeju! – zawołała starsza z sióstr, lecz ten przerwał jej gestem.

– Rację ma panna Anna, że mojej opiece jesteście powierzone. I nie może to być, żeby kto mi się przeciwiał. Gdyby był ów… – wskazał Nadolskiego dłonią dzierżącą nahajkę – …chłopem, tym bym go przegnał. Ale że szlachcic, tedy po szlachecku mu jego miejsce pokażę!

Brunetka aż klasnęła w dłonie i zatrzepotała rzęsami znad czarnych oczu.

– To ja rozumiem, panie Andrzeju! Pokaż pan miejsce temu szlachetce! Pokaż!

Starsza z panien obróciła ze smutkiem twarz ku Nadolskiemu, jakby jeszcze tam szukając ratunku przed nieuchronną i niepotrzebną zwadą, lecz Żegota powstał powoli i ze spuszczonym wzrokiem sięgał po ciężką szablę. Nie chciał burdy, los jednak nie dawał mu wyboru.

Czas pomsty możecie już kupić w popularnych księgarniach internetowych:

REKLAMA

Zobacz także

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Książka
Czas pomsty
Maciej Liziniewicz0
Okładka książki - Czas pomsty

Szlachcic Nadolski wraca z wojny w rodzinne strony. Jego dobra są splądrowane, żona i dzieci nie żyją. Wszystkiemu winni są rzekomo Tatarzy, ale Nadolski...

dodaj do biblioteczki
Wydawnictwo
Reklamy
Recenzje miesiąca
Srebrny łańcuszek
Edward Łysiak ;
Srebrny łańcuszek
Dziadek
Rafał Junosza Piotrowski
 Dziadek
Aldona z Podlasia
Aldona Anna Skirgiełło
Aldona z Podlasia
Egzamin na ojca
Danka Braun ;
Egzamin na ojca
Cień bogów
John Gwynne
Cień bogów
Rozbłyski ciemności
Andrzej Pupin ;
Rozbłyski ciemności
Wstydu za grosz
Zuzanna Orlińska
Wstydu za grosz
Jak ograłem PRL. Na scenie
Witek Łukaszewski
Jak ograłem PRL. Na scenie
Pokaż wszystkie recenzje