Kmiecie po grodach i wioskach powiadali, że znowu nadchodzi ten czas. Czas miecza i topora, czas łez i krwi, czas, który zbudzi ukryte w ludziach olbrzymy i karły. Czas wojny…
Jest rok 877 po narodzinach Chrystusa. Na tronie w Gnieździe zasiada człowiek uważający się za potomka boga Żmija. Okoliczni władcy czują coraz większe zagrożenie mogące nadejść ze strony rosnącego w siłę sąsiada, który wcale nie ukrywa swoich wielkich ambicji. Pokój nie trwa długo, a ziemia pomiędzy potężnymi rzekami Wisłą i Odrą znowu nasiąka krwią.
Marcin Sindera w swojej drugiej powieści historyczno-fantastycznej ponownie zaprasza do tajemniczego, starosłowiańskiego świata wojów, żerców, rębajłów i spektakularnych bitew. Do lektury książki Żmij zaprasza Wydawnictwo Lira, tymczasem już teraz zachęcamy Was do lektury premierowego fragmentu powieści:
Wstęp
Przychodzi niespodziewanie, w środku nocy łomocze do drzwi, wyrywa ze snu i każe ruszać w mrok. Zmusza człowieka, by zostawił dobytek, porzucił rozsądek i na powrót stał się dzikim zwierzęciem. Wyostrza zmysły. Sprawia, że najgorsze jadło staje się wykwintnym daniem. Nie zna litości, nie zapomina, nie daje szansy, by z niej zrezygnować. Uwielbia karmić się mięsem i kośćmi. Spokojne wioski zmienia w pogorzeliska, łany złotego zboża kładzie pokotem, bydłu rozbija czerepy, a matkom odbiera synów. Tylko władcy potrafią zaspokoić jej wielką żądzę, choć ona woli ciała zwykłych wojów. Jednym pozwala się wzbogacić, a innych skazuje na nędzę. Jest nienasycona — gdyby mogła, pożarłaby cały świat. Podobno jest z ludźmi od początku ich istnienia, trwa przy nich i choć często usypia, w końcu nadchodzi dzień, gdy z tlącej się iskry wybucha ogromnym płomieniem.
Kmiecie po grodach, osadach i wioskach powiadali, że znowu nadchodzi jej czas. Czas miecza i topora, czas łez i krwi, czas, kiedy zbudzą się ukryte w ludziach olbrzymy i karły. Czas wojny.
Rozdział I
Brzezień
W trzecim miesiącu roku, który zwany jest brzezień i w którym na niebie zjawiają się wracające z dalekich wypraw bociany, a lód przestaje trzymać w garści Słoną Wodę, trzy drakkary zacumowano w Jomsborgu nad Dziwną Rzeką. Kilkaset chałup, obór, warsztatów, karczm i domów rozpusty otaczały drewniano-ziemne wały, które wieńczył ostrokół. Do osady wiodło dwanaście bram, a nad każdą z nich górowała wieża, gdzie wartę pełnili wojowie z cisowymi łukami. Wejście do portu było równie dobrze strzeżone. Zbudowane z bali i kamieni falochrony tworzyły półokrąg z jednym tylko przesmykiem, przez który mógł wpłynąć korab. Na końcach nasypów były stanowiska łuczników oraz szerokie platformy z ociosanych i nasączonych smołą desek, na których ustawiono siejące postrach strzykusy. Jomsborg przytłaczał przybyszów swoim ogromem, a przepych wewnątrz wałów zapierał im dech. Tu krzyżowały się główne szlaki handlowe, odpoczynku i bogactwa zaś szukali romajscy czy latyńscy handlarze.
Potężny białowłosy wojownik o posturze niedźwiedzia zszedł na ląd i od razu zazgrzytał zębami.
— Psiakrew! — warknął, wycierając umazaną w łajnie podeszwę o skąpą trawę. — Jumno… Mogłem się tego spodziewać. Osada morderców, łajdaków i kurewników, drugiej takiej nie znajdziesz na całym wybrzeżu Słonej Wody. Tutaj wszystko idzie nie po twojej myśli.
Karhu wciągnął głęboko powietrze i poczuł charakterystyczną mieszaninę zapachów tranu, dziegciu, zbutwiałej roślinności i gotowanych ryb.
— Otar, Hlodver, idziecie ze mną! — krzyknął do członków załogi. — Reszta zostaje na łodziach pod bronią. Towar musi dotrwać w całości do jutrzejszego targu. Pamiętajcie, że w porcie łatwiej dostać nożem po żebrach, niż otrzymać całusa od duchny. Wrócimy przed wschodem słońca. — Skinął głową towarzyszom na znak, by ruszali.
Szybko zniknęli wśród chałup, łomocząc po wyłożonej deskami ścieżce. Poruszali się sprawnie, znali bowiem te wąskie uliczki lepiej niż własne sakiewki. Gdy tylko pogoda pozwalała na żeglugę, wypływali obładowanymi drakkarami do sklaveńskich osad, by wymienić dobrej jakości żelazo i broń na niewolników, których sprzedawali później z zyskiem w innym potężnym porcie — Truso.
Maszerując gęsiego, minęli cuchnące chlewy, przekroczyli podwórze jednego z kowali i przecisnęli się między kurnikiem a chatką, w której za kilka wiewiórczych skórek sprzedajna kobieta pozwalała zapomnieć się w rozpuście.
— Gdy dobijemy targu, będę musiał do niej zajrzeć — powiedział Otar, kiedy zza oblepionej gliną wiklinowej ściany usłyszeli jęk rozkoszy.
— Pokażę ci ciekawsze miejsce — rzekł Karhu. — Po handlu będzie cię stać na wdzięki kobiet o skórze ciemnej jak heban. Smakują inaczej niż dziewki, z którymi zadawałeś się do tej pory. Ale teraz nie myśl o cyckach, tylko trzymaj dłoń na rękojeści noża i rozglądaj się uważnie. Jesteśmy w Jomsborgu, tutaj łatwo wdepnąć w gówno — ostrzegł, przypomniawszy sobie pierwszy krok w porcie.
Zmierzali na plac targowy, w pobliżu którego mieściła się największa karczma. Prowadził ją Bezręki, były łupieżca, któremu na jednej z wypraw odjęto dłoń ciosem topora. Karhu zawsze do niego zaglądał, gdy chciał usłyszeć najnowsze plotki. Niektóre wieści pomagały w handlu — było wiadomo, kto się ostatnio wzbogacił, a kto zbiedniał, jakie towary są pożądane w danym miesiącu, czego brakuje w osadzie i co zyskało na wartości. Jednak najcenniejsza okazywała się wiedza o tym, którzy ze znanych wodzów przebywają akurat w Jomsborgu i jakie są ich układy z radą starszych, zwłaszcza zaś z Melkolfem, jej najważniejszym członkiem, człowiekiem niebezpiecznym i nieprzewidywalnym. Wiadomo było, że nie warto wykłócać się o ceny z kupcami pod ochroną Melkolfa, natomiast za głowy jego wrogów niejedna grzywna srebra potrafiła wpaść do kiesy.
— Jesteśmy na miejscu — powiedział Karhu do towarzyszy. — Hlodver, zaczekaj na zewnątrz i obserwuj wszystko. Gdybyś zauważył coś podejrzanego, daj nam znać. Otar, idziesz ze mną. Trzymaj ręce przy sobie, nie obłapiaj niewolnic, nie szukaj zaczepki z miejscowymi. Nie potrzebujemy towarzystwa tutejszych hultajów. Musimy porozmawiać z Bezrękim, pozbyć się srebra i poznać wieści z okolicy.
Wojowie skinęli głowami.
Karhu i Otar weszli do karczmy. Po chwili ich oczy przyzwyczaiły się do panującego wewnątrz półmroku. Na środku palił się ogień, nad którym służący opiekał ociekający tłuszczem udziec. Tłum biesiadników siedział, gdzie tylko się dało — na polepie, pod ścianami lub na pieńkach przy sporych ławach. Karczma pękała w szwach ze względu na wielki targ, który miał się odbyć następnego dnia.
— Tam! — Otar wskazał palcem skóry, na których mogli spocząć.
Z trudem przecisnęli się do ciemnego kąta karczmy i zasiedli na ziemi. Szybko się przekonali, czemu reszta unikała tego miejsca — było oddalone od ognia, a od ścian ciągnął nieprzyjemny chłód. Karhu otulił się szczelnie niedźwiedzim futrem, które nosił na ramionach.
— Podadzą grzane piwo, to zrobi się cieplej — stwierdził. — Idź, poszukaj w tej ciżbie Bezrękiego. Powinien się mnie spodziewać. Niech od razu przyniesie strawę.
Najemnik posłusznie wykonał polecenie i wrócił na miejsce. Po dłuższej chwili karczmarz pokonał morze ludzi i stanął przed wojami. W ręku miał drewnianą misę pełną jadła oraz gliniany dzban z piwem. Kikutem podtrzymywał ciężar, a choć był kaleką, w jego ruchach widać było wyuczoną sprawność. Karhu przywitał go z otwartymi ramionami, a następnie każdy nalał sobie trunku do drewnianych kubków noszonych przy pasie.
— Wybacz brak lepszego miejsca — zaczął Bezręki. — Jak widzisz, goście dzisiaj dopisali.
— W Jomsborgu zawsze trudno o miejsce w dobrej oberży — skomplementował go białowłosy i sięgnął po jedzenie.
— Jak minęła wam podróż? Morze było spokojne? Piraci nie dali się we znaki?
— Nie napotkaliśmy żadnych trudności. Wiatr dmuchał w żagle, a statek ciął fale jak ostry miecz. Widzieliśmy na horyzoncie kilka tutejszych korabi, ale omijały nas szerokim łukiem. Bandera z białym niedźwiedziem zwykle oznacza dla nich kłopoty, więc musieliby być szaleni, żeby podnieść na mnie rękę.
— Brakuje jednego z was — stwierdził karczmarz, uważnie przyglądając się dwójce. — Draconis już z wami nie pływa czy wolał zajrzeć do innej gospody?
— Poszedł własną ścieżką, ale liczę, że zatęskni jeszcze za swoim drakkarem. Dobrze było handlować i wojować u jego boku, ale czasy się zmieniły. Obecnie ja przewodzę drużynie. Niezmienne jednak pozostają moje interesy w Jomsborgu. Przypłynąłem z towarem i chcę go korzystnie sprzedać. — Karhu pociągnął solidny łyk ciemnego, ciężkiego piwa. — Mocne i dobre! — pochwalił.
— Takie piwo dłużej pozostaje świeże, przez co załogi chętnie biorą je na pokład. A dzięki temu ja więcej zarabiam.
Woj pokiwał głową z uznaniem. Odłożył na ziemię pusty kubek, zdjął z przedramienia srebrną obręcz w kształcie dwóch splecionych w uścisku węży i podał ją Bezrękiemu. Ten odebrał przedmiot, przyjrzał mu się uważnie i z uśmiechem włożył biżuterię na sprawną rękę.
— Co do zarobków — Karhu rozpoczął targi — chciał– bym wypłynąć z tej pirackiej nory lżejszy o żelazo, które mam na statkach, a cięższy o sakwy pełne denarów. Dlatego jak zawsze potrzebuję informacji. Z kim i jak można na tym zarobić?
Karczmarz przysunął się do wojów, przygładził długą brodę i zaczesał za ucho opadające na twarz strąki siwych włosów.
— Zbliżcie się, nie ma potrzeby krzyczeć — rzekł ściszonym głosem. — Zapłaciliście za wieści, niech trafią tylko do waszych uszu.
— Słuchamy uważnie. — Karhu i Otar pochylili się, by lepiej słyszeć.
— Podejrzewam, że już jutro będziesz jednym z najbogatszych ludzi w Jomsborgu. Melkolf potrzebuje dobrego oręża. Za północne miecze, topory i groty do włóczni jest w stanie zapłacić więcej niż zwykle.
— Zbroi się?
— Gromadzi zapasy, wyposaża drużynę i rekrutuje najemników.
— A kto padnie jego ofiarą? — spytał zaciekawiony Karhu.
— To tylko pogłoski, ale słyszałem, że zamierza ruszyć z Wieletami na sklaveńskie ziemie i podbić tamtejsze grody. Wygląda to na wyprawę wojenną, jakiej dawno tutaj nie było.
Białowłosy wypił łyk piwa i pokiwał z uznaniem głową. Wieści wydawały mu się coraz bardziej interesujące.
— Mało mu niewolników?
— Nie chodzi o niewolników, ale o coś znacznie cenniejszego. Jakiś czas temu przybył na Wolin starzec z trójką chłopców pod opieką. — Wojownik wstrzymał oddech. — Najstarszy z nich wyrwał się spod jego skrzydeł i stanął przed starszyzną. Naopowiadał im, że jest synem wielkiego władcy. Gród jego ojca został zdobyty przez człowieka, któremu służyli ludzie z północy. W zamian za pomoc w odzyskaniu dziedzictwa obiecywał góry srebra, żyzną ziemię i zdrowe bydło. Naiwny dzieciak, ale jego historia spodobała się Melkolfowi na tyle, że rozpoczął przygotowania.
W naszym serwisie przeczytacie już kolejny fragment książki Żmij. Powieść Marcina Sindery kupić można w popularnych księgarniach internetowych: